Jak zapewne pamiętacie (lub nie) od listopada przygotowuję się do łódzkiego maratonu według planu J. Skarżyńskiego na maraton poniżej 4h. Generalnie realizacja planu szła mi nieźle, aż do małej załamki w lutym. Do tego wychodząc z dołka skręciłem nogę w kostce. Dało to w efekcie blisko miesiąc, w którym zrobiłem może 25% planu i to tylko jego najlżejszą cześć. Dlatego też 7. Półmaraton Warszawski, który miał być moim sprawdzianem formy przed Łodzią napawał mnie lekkim przerażeniem. W przygotowaniach ani nie biegało mi się dobrze, ani nie czułem lekkości czy radości. No kiepsko było to i obawy mnie przeróżne wzięły.
W piątek przed biegiem zajechali Faddah z Ineską. Popiliśmy, pogadaliśmy, posiedzieliśmy. Ot taki standardzik przed kolejnym biegiem. Następnego dnia pakiety, spotkanie z innymi biegnącymi, piwko, gadanie, siedzenie – ot taki standard po raz kolejny. W niedzielę niestety trzeba było wstać rano. Oj sypnęły się niecenzuralne słowa w kierunku budzika, sypnęły. Nie mam pojęcia kto wymyślił zmianę czasu w dniu kiedy akurat mamy zamiar trzasnąć półmaraton, ale jak się dowiem to z nim „porozmawiam” jak Silnoręki 😉
Wciągnęliśmy szybkie śniadanie i zaczęliśmy się zbierać. Ponieważ pogoda niby była słoneczna, ale jednak dość solidnie wiało postanowiłem zabrać ze sobą gustowny odpowiednio spreparowany worek na śmieci (Faddah spreparował swój w serek i dowiedział się co sądzę o workach w serek 😛 ) żeby nie wymarznąć za bardzo w oczekiwaniu na bieg. Ze standardowym opóźnieniem wyruszyliśmy na start. Po drodze liczyliśmy wsiadających ludzi z branży. Sporo się ich zebrało czego najlepszym dowodem jest wyludnienie 2/3 autobusu na przystanku pod Stadionem Narodowym. Mist oczywiście lansował się mając na ręku opaskę z rozpiską czasów na 1:20.
Nie będę się tu rozpisywał na temat przedbiegowych przygotowań, jednak gdy je zakończyliśmy i uznaliśmy, że można by się rozgrzać okazało się, że planowy start rozpoczyna się za 6 minut. Nie zastanawiając się wiele władowaliśmy się do strefy pozostawiając nasze gustowne foliowe wdzianka u Ineski w plecaku. Słońce świeciło tak ładnie, że nie wierzyliśmy w możliwość zmarznięcia. Starzy, a głupi. W tym wieku człowiek powinien wiedzieć, że dobre rzeczy nie zdarzają się za często. A jeśli już, to może to być pułapka. Tak też okazało się tym razem. Wiatr pizgał jak w Kieleckiem. Na szczęście nie staliśmy całkiem na skraju tylko raczej w środku grupy biegaczy. W oczekiwaniu na start debatowaliśmy ze współtowarzyszami niedoli o tym dlaczego bieganie ssie, ja natomiast przyglądałem się pewnej ślicznej biegaczce.
Parę chwil potem wystartowaliśmy – nie wiem dokładnie ile minut to trwało, ale akurat opcja wskazywania czasu jest najrzadziej używaną przeze mnie funkcją Czerwonego Klocka. Zaczęliśmy dość żwawo co po przebiegnięciu mostu okazało się być tempem około 4:30, zdecydowanie zwolniłem bo już raz dałem się ponieść tłumowi (2 tygodnie wcześniej w Łodzi) i efektów tego owczego pędu nie wspominam zbyt dobrze. Wstępne założenie było – biegniemy na 1:50, co wg wyliczonego tempa dawało nam 5:20 na kilometr (o precyzji tych wyliczeń później). Zwolniliśmy więc do tempa około 5:00 i tupaliśmy sobie dalej rozglądając się za Starbuniem (bo przecież prawdziwy lans nie może obejść się bez kubeczka ze Starbunia, więc Faddah chciał skorzystać i jeden pozyskać). Niestety nie dostrzegliśmy żadnego lokalu, natomiast po raz kolejny dostrzegłem dziewczę, które przysłuchiwało się naszej rozmowie i stwierdziłem, że to ona będzie moją nieformalną pacemakerką – biegłem więc za nią i z wielkim żalem mijałem gdy rozwiązał jej się but.
Po skręceniu w Nowy Świat liczyłem, że choć trochę skryjemy się przed wiatrem, niestety nic z tego – wiało prosto w twarz. Na zakręcie przed placem zamkowym zabawny akcent – policyjna orkiestra całkiem zgrabnie pogrywała temat z Akademii Policyjnej. Nic to, pobiegliśmy dalej, minęliśmy budynek sądu i pobiegliśmy w kierunku Cytadeli. Tam brukowanym podbiegiem przy ciekawych dźwiękach jednego z zespołów wbiegliśmy na teren wojskowy. Bywałem tam już kiedyś, ale nigdy nie miałem okazji przebiec przez Cytadelę na wylot – fajna sprawa. Na końcu wąska brama, stromy zbieg po koślawym bruku i jesteśmy na Wisłostradzie. Po chwili dostrzegliśmy balonik na 1:50 – zbliżaliśmy się do niego zdecydowanie. Tempo ciągle trzymaliśmy poniżej planu. Niestety dla mój żołądek dał znać, że dalej nie biegniemy i w ten sposób tuż przed tunelem pożegnałem się z Faddahem krzycząc, żeby trzymał ładne tempo i zszedłem do Tojki. Wkurwiony na wszystko wokół wypadłem z niej po ok. 2 minutach wiedząc już, że jakikolwiek czas nie wykręcę oficjalny i tak będzie gorszy o ten stracony czas. Po wybiegnięciu z tunelu gdzie wkurz przybrał, a sygnał GPS stracił na sile okazało się, że biegnę znacznie za szybko, bo ok. 4:40.
A teraz coś z zupełnie innej beczki – optymistyczna i wesoła w swej treści relacja Faddaha, kiedy już zostawił swojego sensei w Toi-Toiu. Do historii Mista wrócimy wkrótce.
Kiedy Mist żwawo zmierzał w kierunku przenośnego kibelka stanąłem przed wyzwaniem. Nigdy nie biegłem takiego dystansu samodzielnie, a do tego mój telefon nie podaje średniego tempa, ale aktualne. Zgodnie z przyjętą przeze mnie przed biegiem zasadą, że należy myśleć wyłącznie pozytywnie, moja druga myśl brzmiała „zapowiada się niezła zabawa”. Na 10 kilometrze wbiegliśmy do tunelu, gdzie wg moich założeń powinno być przyjemnie chłodno, a tu proszę, było cieplej niż na zewnątrz. W połowie tunelu rozłożona była mata do pomiaru czasu i mogłem zidentyfikować źródło dziwnego odgłosu, który towarzyszył mi od jakiegoś czasu. Żeby zmusić zawodników do przebiegnięcia przez czujniki, jeden pas był zablokowany przez samochód – nie przeszkodziło to jednemu z biegaczy w ominięciu maty. Na szczęście ktoś mu powiedział i kolega miał dodatkowe kilkanaście metrów nabiegane tego dnia. Po wybiegnięciu z tunelu, mój telefonik powiedział mi, że zszedłem do 5 min/km. Nie uwierzyłem mu, ale starałem się utrzymać podobne tempo gdyż biegło mi się naprawdę dobrze. Kolejne kilometry trasy mijały mi spokojnie. Przed podbiegiem na Agrykolę miałem na wyciągnięcie ręki pacemakera na 1:50. I w tym miejscu wg mnie organizatorzy wtopili najbardziej, bo tuż przed podbiegiem ustawiono punkt z napojami. Nie wiem jak inni, ja wypiłem jeden łyk, a i tak podbiegając czułem się dziwnie. Wg mnie należałoby przestawić napoje na trochę za wzniesieniem, gdzie człowiek mógł poczuć się zmęczony jeśli nie zwalniał tempa na podbiegu. Tuż za wzniesieniem pożegnałem się z pacemakerem 1:50,(który mimo tempa nie miał problemów z rozmową) i wkroczyłem na nieznane mi terytorium. Początkowo czułem się na nim dziwnie, obawiałem się czy wytrzymam takie tempo do końca bo tak szybko i długo jeszcze nie biegłem. Postanowiłem, że nie będę się za siebie oglądał, żeby sprawdzić gdzie jest pacemaker. No bo po co się stresować?
I tak sobie biegłem, a mój telefon zaczął wyraźnie szwankować gdyż zaczął podawać mi coraz niższe czasy na kilometr – w końcu ustabilizował się w okolicach 4:45-4:50 na kilometr. Wtedy też przypomniałem sobie, że na ręku mam opaskę, na której chłopcy z Timexa wypisali mi jak mam biec, żeby było dobrze i mógłbym się lansować przed żoną, mamą i teściową (przed teściem nie, bo on ogląda F1 i tam kręcą czasy dużo lepsze 😉 ). Zerkam na tę opaskę i co ja pacze? Jestem do przodu o ponad minutę! No to zrobiłem jedną rozsądną rzecz, która wtedy wydawała mi się całkiem logiczna – podkręciłem nieznacznie tempo. W okolicy 19 kilometra na horyzoncie pojawił się Stadion Narodowy – nie muszę mówić jak podziałało to na mnie i większość towarzystwa wokół. Z każdym krokiem był coraz bliżej, a mi biegło się coraz lepiej. Jeszcze tylko ostatni ślimaczek pod górę na 20km i jestem na moście na którym zaczynaliśmy. Powiem wam, że jakoś w drodze powrotnej wyglądał ładniej niż na starcie. Niestety nie biegłem nim zbyt długo, tempo 4:38 na 21 kilometrze to coś, do czego nie jestem przyzwyczajony, ale powiem wam, że było całkiem przyjemnie. Po zbiegnięciu na finisz, spotkałem Ineskę dzielnie robiącą fotki i pomknąłem dalej. Cytując jeden program motoryzacyjny z BBC (nie pamiętam nazwy teraz) wrzuciłem mój Top Gear i po chwili byłem na mecie mojego drugiego półmaratonu. Mój czas to 1:47:12. Przed biegiem wziąłbym go w ciemno. Po biegu czuję jednak pewien niedosyt, bo na mecie nie czułem się jakoś szczególnie zmęczony. Widać, że muszę jeszcze dobrze poznać swoje ciało, by móc określać kiedy biegnę za wolno, a kiedy startuję za mocno.
A teraz zapraszam na dalszy ciąg relacji Mista, którego, jak może pamiętacie zostawiliśmy w małym, niebieskawym domeczku na 9km.
Przez chwilę przemknęła mi nawet myśl o zejściu z trasy. Naprawdę byłem wkurwiony, zawiedziony, a żołądek nie dawał mi spokoju. Ale potem pomyślałem, że przecież nie biegam dla wyników. Jasne, że lubię poprawiać sam siebie, ścigać się ze znajomymi, wypadać lepiej niż gorzej – każdy to lubi, a kto zaprzecza ten kłamie. Ale przecież nie dlatego biegam i nie to jest moim głównym celem. Ruszyłem więc dalej z twardym postanowieniem dobicia planowego 1:50 (nieoficjalnie). Tupałem tak sobie spokojnie, aż tu pod mostem Łazienkowskim usłyszałem zespół rockowy. Super chłopaki cisnęli, aż się nogi do biegu rwały. Krótko potem zgasłem na podbiegu na Agrykoli – co prawda cały „biegłem”, ale w tempie ok. 6:00. Potem już tylko zbieg na Belwederskiej i w miarę prosta i gładka trasa, aż do samego Mostu.
W okolicy 17-18. kilometra zauważyłem „moją” pacemakerkę. Znów z przykrością ją wyprzedziłem. Uciąłem sobie pogawędkę z jednym gościem i obaj doszliśmy do wniosku, że już tak blisko że trzeba cisnąć. No to przyspieszyłem i przyspieszałem już do samego końca. Ponieważ to głównie ja wyprzedzałem, a nie mnie wyprzedzali dochodzę do wniosku, że spieprzyłem sprawę – skoro mam siłę na 3-kilometrowy finisz to znaczy, że mogłem całość pobiec szybciej równym tempem. Cóż, teraz pozostaje mi tylko żałować. Na metę wpadłem gdy czas brutto całości wskazywał ok. 2:11, Faddah chlusnął mi w twarz Poweradem, po czym spojrzałem na klocka. 1:50:33 – nosz kurwa jego mać! Nie dość, że nieoficjalnie, to jeszcze nie złamałem 1:50. I mimo świetnej organizacji biegu, fajnej atmosfery, dobrej pogody, świetnych kibiców i pobiegowego chill-outu na Narodowym i tak mnie wkurzają te 34 sekundy, mój żołądek, mój trening, moje obliczenia, mój czerwony klocek i…. Lista jest długa i zaszczytna, a wniosek jeden – wiele mam jeszcze do poprawienia. No i muszę znaleźć dziewczę z numerem 7720 🙂