Na bieg do Łodzi jechałem w celach towarzysko-rekreacyjnych. Byłem w miarę świeżo po swoim maratońskim debiucie, bez konkretnego planu i pomysłu co by tu teraz pobiegać. Propozycja padła od mojego Padawana Maćka, dalej zwanego Faddahem. Wychodząc ze sprawdzonej zasady, że nic tak nie motywuje do treningu jak konkretny bieg zdecydował się zadebiutować na dystansie 10km w swoim rodzinnym mieście.
Okazja nadarzyła się sama – w czerwcu tego roku maraton wrócił do Łodzi, a towarzyszyć miał mu bieg na 10km pod nazwą Adidas 10k run. Zapisałem się więc na bieg zdecydowany towarzyszyć mojemu wiernemu uczniowi w jego pierwszym biegu. Do Łodzi pojechałem oczywiście 2 dni wcześnie, bo debiut trzeba było odpowiednio opić – cóż, że przed faktem – po fakcie musiałem wracać do Warszawy, więc czasu na odpowiednią oprawę by nie było.
Warunki do biegania były delikatnie mówiąc tragiczne. Przed 8 rano temperatura przekroczyła już 20 stopni w cieniu i ciągle pięła się do góry – co oznaczało prawdziwe wyzwanie na trasie szczególnie dla debiutanta. Przygód oczywiście nie zabrakło. Na start prawie się spóźniliśmy – idąc przypinaliśmy numery startowe, a po dotarciu do strefy okazało się, że czasu na rozgrzewkę nam już nie starczy. Cóż zrobić, łyknęliśmy trochę wody i ustawiliśmy się w okolicy tabliczki na 55 minut. Obaj z innymi celami. Ja chciałem dotrzeć do mety z czasem krótszym niż na owej tabliczce, mój Padawan zaś chciał do mety w ogóle dotrzeć i możliwie zmieścić się w czasie poniżej 1h. Jeszcze później niż my na start dotarła zgrabna dziewczyna w profesjonalnie wyglądającym stroju i na ostatnią chwilę wbiła się do strefy elity – później okazało się, że to Agnieszka Gortel, triumfująca tego dnia wśród kobiet.
Muzyka przygrywała, kibice krzyczeli, spiker odliczał sekundy do startu. No to poszło – ruszyliśmy w miarę konkretnie, jednak dość szybko zostaliśmy przyblokowani, okazało się że nie każdy ustawia się zgodnie z przewidywanym czasem – niektórzy chcą po prostu ładnie wystartować i wypaść na zdjęciach po czym przed 1. kilometrem przejść do chodu. Rzuciwszy pod nosem parę niecenzuralnych zwrotów pożegnałem mojego ucznia i życząc mu powodzenia zacząłem się przebijać do przodu. Na trasie było coraz luźniej, biegło się więc coraz lżej i przyjemniej. Gdyby nie ten upał, byłoby idealnie. Punkty z dopingiem na trasie, trasa, solidnie zabezpieczona, woda dostępna w dużych ilościach (przy tej temperaturze nieodzowne szczególnie dla maratończyków). Strumyk biegaczy przelewał się z lewej na prawą i odwrotnie poszukując choćby odrobiny zbawczego cienia.
Kilometr mijał za kilometrem, biegło się lekko i przyjemnie, a woda w dużych ilościach służyła mi do polewania rozpalonego ciała. Nawet nie zauważyłem gdy został tylko kilometr do mety. Jednak gdy przed oczami zamajaczyła sylwetka Atlas Areny, w której miałem finiszować tempo po raz kolejny poszło w górę. Wyprzedzając kolejne osoby biegłem po wynik zdecydowanie lepszy niż planowałem. Finisz, medal, gratulacje, izotonik w łapę i niecierpliwe oczekiwanie przy barierkach na swego Padawana. Jest! Wbiega do hali, skoncentrowany tylko na linii mety mija nas nie zwracając uwagi na nasz wściekły doping, biegnie po swój pierwszy medal z imprezy biegowej. Tak oto jak to rzekł jeden z maratończyków na trasie „jebnęliśmy sobie rekreacyjną dyszkę”