Zapierdalanie na wszystkich frontach zdecydowanie nie sprzyja pisaniu relacji z przeróżnych wydarzeń. Gdy po zrobieniu wszystkiego, co ma się w planach zostaje godzinka leń wewnątrz mówi – „Obejrzyj odcinek serialu, poczytaj książkę, no nie będziesz chyba pisał?” A jednak, wziąłem go z zaskoczenia i postanowiłem napisać zaległą opowieść o Pietrynie czy też Biegu Ulicą Piotrkowską.
Kolejny weekend w Łodzi miał być weekendem biegowym pełną gębą. Postanowiliśmy tym razem zaskoczyć nasze organizmy i nie schlać się dzień przed biegiem, ha! Tylko jedno piwko i pizza, dużo snu, a potem jeszcze w miarę zdrowy obiad zjedzony w odpowiednim odstępie czasu przed biegiem! Dosłownie w dupach się nam poprzewracało. Nawet w porannym parkrunie nie pobiegliśmy, żeby nie marnować sił na start, który miał się odbyć około godziny 18:30.
W planie na bieg były same życiówki. Takowe planował Faddah, Kasia i Ja. Każdy z nas myślał chyba o innym czasie, choć ja nie myślałem wcale jak zwykle, ale czułem że mi się w miarę dobrze pobiegnie – miałem ułożoną w tym celu całkiem niezłą playlistę na mp3 z kilkoma nowymi motywatorami. W ramach nowości postanowiłem również przetestować opaski kompresyjne na uda na krótkim dystansie. Tak przygotowani udaliśmy się do Manufaktury, gdzie mieściło się biuro zawodów. Pakiety odebrane, znajomi przywitani, siedzimy leniwie i sączymy kawę, bo do startu jeszcze trochę czasu. Znaczy Kasia sądzi, bo ja swoją wyrzuciłem po 2 łykach.
Co przypomniało mi, że miałem hejtować nowość dostępną w Coffee Heaven nazywająca się bodajże Cherry Frostito. No takiego gówna to mi się nie zdarzyło jeszcze pić. Seariously ani to wiśnia, ani frostito. No dobra na tym kończę hejterski akapit, w sumie chodzę tam tylko ze względu na jedną kawę, ale dałem się podejść tym razem.
Skończyliśmy kawę (j/w) i kraść frytki z talerza od Bartka i wybraliśmy się na rozgrzewkę. Faddah załatwił nam rozgrzewkę prowadzoną przez dominatora łódzkich biegów Krzysztofa Pietrzyka. Ponoć takowa rozgrzewka zapewniała życiówki. No to dalej, hajda za Krzyśkiem. Solidnie rozgrzani mieliśmy jeszcze 10 minut na odnalezienie Kasi i Agi, co nam się nawet udało! Pożegnaliśmy się z Paniami, Kasi życzyłem powodzenia i raz dwa do strefy startowej. Przywitanie ze znajomymi twarzami, ustawiam na mp3 dobry kawałek na start i szykujemy się.
W sumie nie ustaliliśmy żadnego planu poza tym, że staramy się trzymać razem. Ruszamy więc równo ramię w ramię by po chwili zacząć przebijać się przez tłumek źle ustawionych biegaczy. Na szczęście trwało to wyjątkowo krótko, bo po jakichś 300-400 metrach biegło się już właściwie normalnie bez przepychania się. Tempo na pierwszym kilometrze jakieś 4:13, na drugim 4:10, co zwiastowało dobrze, a potem przestałem patrzyć na zegarek (a że był to zwykły stoper to nie dziwota). Nie było to dla nas na tyle lajtowe tempo żeby sobie urządzać pogawędki puściłem więc muzykę na maksa i biegłem sobie. A jeśli coś trzeba było przekazać Faddah pokazywał to na migi. Co prawda nie wiem skąd miałem mu wytrzasnąć szwedzkie sanie transportowe w środku Łodzi, ale po chwili uznałem, że on po prostu nie zna języka migowego. Około 4. kilometra wyprzedziliśmy swojego pierwszego Kenijczyka! Yeah! I co z tego, że schodził z trasy, wyprzedziliśmy? No!
Między 4. a 5. kilometrem naszła mnie refleksja, że w sumie to Łódź nie jest tak całkiem płaska. Górki nie były może znaczne, ale tak naprawdę od Manufaktury, aż do ulicy Piłsudskiego było cały czas pod górkę. Niby to żaden podbieg jednak na 9. kilometrze refleksja ta się potwierdziła. Myślą, no ile jeszcze kurwa tych górek? W międzyczasie minęliśmy półmetek, zrobiliśmy skręt w lewo, potem w lewo, potem znowu w lewo i jeden raz w prawo. W ten oto magiczny sposób trafiliśmy na ulicę Piotrkowską, którą to z nazwy odbywał się ów bieg. Nie bardzo wiem ile nią biegliśmy – szacuję, że 500-700 metrów i to by było na tyle. Tempo zaczęło mi się powoli dawać we znaki, a od półmetka odczuwałem taką dziwną gulę tuż mostkiem. Nie bardzo wiem co to było, ale towarzyszyło mi do końca trasy i zniknęło potem. Dziś uważam, że to obcy obudzony moją nadzwyczajną aktywnością chciał się wydostać, a jak się uspokoiłem to i on wrócił do snu czy co tam obcy robią w środku człowieka.
8. kilometr przywitałem lekkim oddaleniem się od Faddaha. Tzn. widziałem go ciągle ok. 50 metrów przed sobą jednak nie chciało mi się go gonić, to zrobiłem dopiero na kilometrze z numerem 9. Coś tam machał do mnie ręką żebym przyspieszał, ale nie bardzo mogłem. Moje obliczenia, co prawda mówiły mi, że jak tak dalej pójdzie to pęknie 43 minuty, wystarczy dzielnie trzymać tempo. Tempo trzymaliśmy do samego końca, co ukazują zdjęcia i nawet filmik tuż sprzed mety. Niestety na ostatnich metrach Faddah spiął się i oderwał ode mnie na kilka metrów. Wpadliśmy na finisz, gratulacje, itd. Sprawdzamy zegarki – 43:10 i 43:12. Są życiówki! Rozleźliśmy się witać ze znajomymi, gratulować wyników, a ja również wypatrywać nadbiegającej Kasi.
Długo nie czekałem, bo czas zleciał błyskawicznie, a zobaczyłem charakterystyczną różową koszulkę zmierzającą na metę. Wbiłem więc na trasę i zachęcając Kasię do finiszu pobiegłem z nią ostatnie 200 metrów. I na tym w sumie zakończył się Bieg Ulicą Piotrkowską. Kasia zaliczyła swoją pierwszą atestowaną dychę z czasem 1:01:12. Faddah ostatecznie 43:07, Mist 43:12. I tutaj trzeba rzec, że ta rozbieżność nas trochę zaskoczyła. Nie jesteśmy już tak zieloni, żeby nie poradzić sobie z włączeniem/wyłączeniem zegarka. Start minęliśmy razem, Ne metę wpadliśmy tuż po sobie. 1-2 sekundy to coś w co wierzymy, jednak nie 5. Spece od pomiaru czasu olali maila z pytaniem, więc tu spuentuję co wynika z doświadczenia na trasach. System pomiaru czasu na biegach masowych nie jest precyzyjny. Doświadczenie pokazało, że osoby startujące i finiszujące razem mogą mieć różnicę czasu, jak również zawodnik wbiegający na metę za mną zostaje złapany przez czytnik przede mną. Innymi słowy, jeśli brakuje wam 2-3 sekund do życiówki mogliście ją równie dobrze zrobić, a wasz czas wynikać może z niedokładności pomiaru. Ot taka mądrość na dobranoc. Do zobaczenia na kolejnych biegach.