4 października 2009. Stoję w wyznaczonej strefie startowej na Biegnij Warszawo, największym ulicznym biegu w Polsce. Przede mną prawdziwa rzeka biegaczy w niebieskich koszulkach, a ja w środku nurtu z równie zaniepokojonym kolegą Krzyśkiem obawiam się czy to był na pewno dobry pomysł. Zrezygnować “nie lza”, wszak cel został ustalony, trening wykonany – nie można się teraz wycofać.
A zaczęło się tak niewinnie. W lipcu tegoż roku po kolejnym wypluwaniu płuc w wyniku sprintu do autobusu postanowiłem zrobić coś ze sobą. Sytuacja nie była zła, była jeszcze gorsza. Ze świetnej formy z czasów liceum nie pozostało prawie nic, wygląd w lustrze straszył okrągłym obliczem, a waga osiągnęła wartości trzycyfrowe… Nagrzeszyło się, oj nagrzeszyło – za pokutę miało więc posłużyć bieganie – sport, którego nienawidziłem w liceum jak żadnego innego. No, bo po co biegać, by na koniec biegu wrócić w to samo miejsce, do tego stracić czas i się zmęczyć? – takie pytanie zawsze zadawałem biegającym podważając sens ich aktywności. A teraz sam dołączyłem do truchtającej czeredy. Jak ta tragedia przebiegała to już zupełnie inna opowieść, wróćmy więc na start owego biegu.
Nerwy dawały o sobie znać. Jeszcze raz przypominaliśmy sobie dwa założone cele – dobiec poniżej godziny oraz nie umrzeć na długim podbiegu. Twardy uścisk dłoni, życzenia powodzenia i wraz z blisko 10- tysięcznym tłumem zaczynamy odliczanie do startu…3,2,1 poszli. I tu niczym chart chciałem zerwać się do biegu, ale okazało się że tłum nie rusza tak szybko – jak lokomotywa z wiersza Brzechwy ruszyliśmy powoli, ospale – właściwie to sobie spokojnie szliśmy. Bieg zaczął się dopiero za bramką startową po przekroczeniu maty. Truchtamy więc sobie raźnie z Krzyśkiem nie bardzo wiedząc jak szybko właściwie biegniemy. Uśmiechamy się do fotografujących, machamy do tłumu, za wiele jednak nie rozmawiamy – to jeszcze nie ten poziom, żeby szafować oddechem w trakcie biegu. Po kilku minutach mijamy flagę ze znacznikiem pierwszego kilometra, szybkie spojrzenie na zegarek czyli nasz jedyny miernik prędkości – założone tempo się zgadza, mamy nawet 2 sekundy zapasu. Zadowolony informuję o tym Krzyśka i truchtamy dalej. Rzeka biegaczy rozciąga się coraz bardziej. Nie widzimy już właściwie początku ani końca. Po skręcie mijamy drugi kilometr i szykujemy się psychicznie do najtrudniejszego fragmentu trasy czyli długiego podbiegu na ulicy Belwederskiej. Założenie było proste – nie umrzeć w tym miejscu. Łatwiej powiedzieć niż wykonać. W ramach naszego “treningu” nigdy nie robiliśmy nic więcej niż biegi ciągłe i przebieżki, a tu TAKA GÓRA. Wypluwając płuca (oj dobrze mi znane uczucie) pokonaliśmy ten podbieg. Szybkie spojrzenie na zegarek przy następnej fladze – jest dobrze, nawet trochę przyspieszyliśmy. Powoli zbliżamy się do centrum, dochodzi 5-ty kilometr trochę deprymuje nas na oko 60-letni dziadek, który od połowy przyspiesza i szybko znika nam z oczu gdzieś z przodu. Nic to, nie przyszliśmy się tu ścigać z hardkorami, tylko dobiec – trzymamy tempo i turlamy się do przodu. Przebiegamy Świętokrzyską, wbiegamy w Nowy Świat, 6. i 7. kilometr mijamy w ciszy i skupieniu spoglądając tylko na zegarek w okolicy flagi i po serii kalkulacji ustalamy, że jest ok (zegarek nie mierzył nic oprócz czasu, a my jakoś nie zapisaliśmy sobie międzyczasów). Po lewej mignęła mijana w pędzie (aż się świat rozmywał 😉 ) palma na rondzie De Gaulle’a. Chwilę potem mieliśmy mijać 8. kilometr – z uwagą wypatrywaliśmy flagi gdzieś na słupie, żeby skontrolować jak nam idzie i czy już zacząć przyspieszać czy może jeszcze poczekać. Flagi jednak nie dostrzegliśmy ani po prawej, ani po lewej nie wiedzieliśmy więc na czym stoimy.
– Przyspieszamy – wysapałem do Krzyśka – jeśli mamy zdążyć to musimy teraz przyspieszyć.
Ruszyliśmy więc nieco szybciej (z braku urządzeń pomiarowych nie mam pojęcia o ile szybciej). Chwilę przed ostatnim skrętem Krzysiek powiedział, że dalej tak nie da rady i żebym leciał sam, on dobiegnie wolniej. Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać – ruszyłem przed siebie, ostry zakręt w lewo i upragniony zbieg prawie do samej mety. Przyspieszałem z każdym krokiem wyprzedzając kolejne osoby, zaś jeszcze szybsi zawodnicy wyprzedzali mnie. Koniec zbiegu, płaskie kilkaset metrów do mety, widać ją jak kiwa się na lekkim wietrze, jeszcze tylko przebiec pod wiaduktem i może 200 metrów prosto. Sylwetka sama się prostuje, nogi biegną coraz szybciej – wszystko to poza moją kontrolą. Wpadam na metę dysząc ze zmęczenia. Głośny okrzyk radości, ręce w górze w geście zwycięstwa i idę po swój pierwszy medal. Chwilę przed „dekoracją” przypominam sobie jeszcze żeby zatrzymać stoper to może zorientuję się jaki miałem czas – jednak trochę za późno.
Zadowolony jak jasna cholera chwytam wodę, wcinam Knoppersa i czekam na Krzyśka. Chwilę później dobiega, gratulujemy sobie, rozciągamy się i do domu. A tam w SMS czeka mój pierwszy wynik – 56:22. Wszystkie cele zrealizowane, banan na twarzy, medal na szyi, bakcyl biegowy wgryzł się jeszcze głębiej – debiut idealny J