12 marca 2011 – data warta zapamiętania – przynajmniej dla mnie. W tę wietrzną sobotę uznaję za oficjalny początek mojego biegania.
Wcześniejszych prób, które kończyły się po kilku „treningach” nie liczę. Gdy wychodziłem z domu nie było snopu światła przebijającego się przez chmury, tęczy, ba nawet żadna sikorka nie przysiadła na moim ramieniu. Wynik tego dnia nie był rewelacyjny – no bo jaki mógł być po rozbracie ze sportem od czasów studiów (nie licząc sporadycznych przejażdżek na rowerze)?
Pierwszego dnia pokonałem około 3 kilometry w czasie 30 minut – stosując się do planu 10 tygodniowego. Następnego dnia, wyszedłem lepiej przygotowany – ubrałem się lżej, zmieniłem buty no i dodałem sobie motywator w postaci programu mierzącego odległość. Wynik można było uznać za progres – dotarłem prawie całe 200 metrów dalej! Następne tygodnie musiały być kiepskie pogodowo, bo miałem przerwę aż do końca marca. Ale jak już zacząłem w kwietniu tak jadę do dnia dzisiejszego.
Pomiędzy kwietniem a czerwcem 2011, skompletowałem strój biegowy, który śmiało można nazwać „budżetowym” – moim największym przyjacielem został Decathlon. Okazało się, że w butach za 69,90 można nauczyć się biegać, a koszulki za 29,90 są naprawdę spoko i wbrew opiniom na forach nie: łapią plam, śmierdzą, zaciągają się (jakoś specjalnie), wywołują podrażnień itp. Na swój pierwszy prawdziwy test wyruszyłem niemal jak ambasador Kalenji.
Test odbył się w Łodzi, na trasie 10km, biegu rozgrywanego przy okazji Dbam o Zdrowie Maraton. Mist wpadł do mnie w piątek, tak więc mógł mnie straszyć już na 2 dni przed biegiem!
Pierwsze zawody okazały się naprawdę fajne, chociaż z samej trasy nie pamiętam za dużo, bo byłem zajęty walką o przetrwanie. Było gorąco, bezchmurnie, wspaniała atmosfera. Pamiętam, że biegłem większość trasy z pacemakerem maratonu na (chyba) 4:30. Podobało mi się, że koleś biegł sobie bokiem albo tyłem i cały czas nawijał, kiedy mi brakowało tchu. A najlepiej zapamiętałem jego poradę, dla któregoś z maratończyków – „To jutro sobie wyjdziesz na rekreacyjną dyszkę i będzie git”. Co dla mnie wtedy było kosmosem, że dzień po maratonie ktoś będzie w stanie wyjść następnego dnia na 10km tak sobie. Swój debiut ukończyłem poniżej 1 godziny – dokładnie 59:41. Nie wiedzieć czemu, Mist od tamtego czasu zaczął coś wspominać o bieganiu maratonów w następnym roku…
Mogę śmiało napisać, że po przebiegnięciu pierwszej dyszki w życiu, wkręciłem się w bieganie jeszcze bardziej. Udało mi się utrzymać regularność treningów – 4 razy w tygodniu po 30 minut. Teraz to wydaje mi się mało, ale wtedy ciągle wracałem z nich zmęczony. Przed „Biegnij Warszawo” zwiększyłem tygodniowe biegi do 40 minut, a weekendowe do godziny. Zaowocowało to poprawą czasu o kilka minut. Przed ostatnim w 2011 roku biegu na 10km – „Biegiem Niepodległości” miałem plan zbić, czas do 52 minut. Niestety plan się nie powiódł – przybiegłem w 49:56! Do dzisiaj nie mam pojęcia jak to zrobiłem, ale w 2012 chciałbym poprawić ten czas jeszcze trochę.
Koniec 2011 to mój pierwszy półmaraton „Świętych Mikołajów” w Toruniu. Jak zwykle nie wiedziałem czego się po sobie spodziewać – w ramach planu do półmaratonu przebiegłem najwięcej 18km. Założenie czasowe było proste: obaj z Mistem biegliśmy na poniżej 2 godzin. Tempa Mistowi dotrzymałem do 17km. Skończyłem bieg z czasem 1:55:46 czyli trochę ponad minutę później niż Mist. Po tym biegu, na serio zacząłem myśleć o przebiegnięciu kwietniowego maratonu w Łodzi. Dzięki temu, że zima w tym roku była wyjątkowo łagodna jestem lekkim optymistą jeżeli chodzi o mój debiut w półmaratonie. Chciałbym zrobić to w czasie około 4:30, a na jesieni spróbować poprawić czas o parę minut.
I tak w telegraficznym skrócie wyglądał mój rok biegania. Przebiegnięte kilometry na dzień wczorajszy to równiutko 1200, 146 treningów, blisko 85 tysięcy spalonych kalorii (czyli 160 hamburgerów) i 0,027 podróży dookoła świata.
Gdyby ktoś chciał dowodu na to, że bieganie wciąga i uzależnia – chyba będę dobrym przykładem.
Gdyby ktoś chciał dowodu, że można schudnąć nie stosując żadnej wyszukanej diety, a jedynie ruszając tyłek z kanapy to znowu mogę być dobrym przykładem.
Główny cel na nadchodzący rok: przebiegnięcie maratonu (i przeżycie)!
I pamiętajcie: “Running sucks but man boobs suck even more!”