Jak może wiecie lub też nie każdy rozsądnie myślący człowiek jest fanem filmów o zombie. Są ku temu 2 proste przyczyny: a) filmy o zombie są zajebiste, b) nic nas lepiej nie przygotuje na dzień SHTF. Dlatego też zgodnie z zasadami wyniesionymi wprost z United States of Zombieland w ubiegły weekend zaliczyliśmy z Faddahem klasyczny Double Tap!
Pomysł wybrania się na Bieg na Halę Miziową narodził się w głowie Ojca Dyrektora portalu o dwóch takich co biegają po Łodzi jakiś czas temu. Pomysł ten ewoluował jednak w wyzwanie dwudniowe – no bo skoro jesteśmy już tak daleko od domu, to czemu nie zaliczyć czegoś jeszcze? Ostatecznie zdecydowaliśmy się na 2 górskie połówki, co jak się okazuje działa podobnie jak 2 połówki zrobione z góralami – nogi się drżą, ledwo się chodzi, a w głowie krąży pytanie: co ja tu właściwie robię?
Technicznie w sobotę 24 sierpnia w planie był Bieg na Halę Miziową – półmaraton z przewyższeniem +1620m/-910m, start w Korbelowie, meta na wspomnianej hali. W niedzielę 25 sierpnia na drugi strzał wybraliśmy również półmaraton, z cyklu Perły Małopolski, który miał się odbyć w Zawoi – przewyższenie +1100m/-1100m. Razem dystans maratonu, a do tego ok. 2720m w górę i 2010m w dół. Zapowiadał się ciekawy weekend.
Po nocy w ekskluzywnym pensjonacie Feniks radośnie ruszyliśmy do biura po pakiety. Okazało się jednak, że górale nie są jeszcze gotowi. Nic to, poczekaliśmy. I warto było. Marek z klubu Parkur Polska z miasta Łudzi zaświadczy. Po krótkiej walce udało nam się również uzyskać koszulki, które jak się okazało były zaznaczone na naszych kartach startowych. Z koszulkami w rękach udaliśmy się powrotem do pensjonatu na śniadanie. Niestety nasze Panie jak zwykle nas zawiodły w tej kwestii i po raz kolejny to faceci przygotowywali jedzenie. Jak to rzekł pewien anonimowy staruszek: „Kiedyś lepiej edukowano kobiety!”
Czas oczywiście zleciał za szybko, więc krótko przed startem dotarliśmy w okolicę biura zawodów. Starczyło nam nawet czasu na rozgrzewkę, co gdy wybieram się na jakiś bieg z Faddahem praktycznie się nie zdarza. Tym razem cud. Oceniliśmy wzrokiem konkurencję. Z tłumu od razu wytypowaliśmy zwyciężczynię wśród kobiet (trafnie jak się okazało) i elitę wśród facetów. Pokrzepieni tym, że są i słabiej wyglądający zawodnicy i ustaleniu taktyki na bieg: „Startujemy razem, a potem słabi odpadają!” – ruszyliśmy pod górę.
A było nas na starcie sztuk 5: doświadczony Ojciec Dyrektor Bartek S., debiutujący w górach i w półmaratonie Jacek, debiutujący w górach szybki biegacz nizinny Paweł, Mareczek, którego nie trzeba przedstawiać również debiutujący w górach i ja zwany dalej Mistem. Ruszyliśmy z kopyta od początku wyprzedzając i pozując na twardzieli. Droga wiodła w górę, ale bez przesady więc na początku biegu wydawała się nam ona płaska. I tak sobie spokojnie biegliśmy przez 2 kilometry aż asfalt się skończył, a zaczęła od razu solidna górka. Towarzystwo jeszcze przez chwilę trzymało się razem, po czym Jacek wystrzelił do przodu i tyle go widzieliśmy. Pozostałe 3 osoby krążyły gdzieś w okolicy, raz z przodu, raz z tyłu, ale ciągle w zasięgu wzroku. Jak wyglądał bieg? Był to właściwie ostry marsz przeplatany biegiem na wypłaszczeniach. Piszę na wypłaszczeniach, bo pierwsze 5,5 km wiodło z Korbielowa aż na Halę Miziową.
Tam też kończył się odbywający się równocześnie z półmaratonem bieg na 5,5km. Część biegaczy spokojnie zaczęła już sączyć piwo dowiezione im wraz z ubraniami w depozycie, a my po łyku wody ruszyliśmy na pozostałe 15 kilometrów. Zaczęło się od hardcorowego zbiegu, gdzie oderwałem się od Pawła na najbliższe 2 kilometry, od Faddaha na kolejne 10, a od Bartka już do końca biegu. Innymi słowy szło całkiem nieźle, choć trasa wcale nie zapowiadała się łatwo. Przewyższeń tylko 300 metrów mniej niż na Maratonie Gór Stołowych, a dystans to tylko półmaraton! Góra, dół, góra, dół – jak na karuzeli i tak do 15 kilometra, gdy dobiegł do mnie Faddah i razem wypadliśmy na drogę niedaleko startu. Zaliczyliśmy znajdujący się tam drugi punkt odżywczy. Woda, woda i woda! Bo przecież półmaratony biegam ot tak na kilku łykach wody. Zapomniałem jednak, że w górach trochę bardziej się męczę i nie wziąłem bidonu, który przeciekał, więc stwierdziłem, że nie będę sobie rąk brudził izotonikiem.
Wiem, że dość gładko pominąłem około 10 kilometrów biegu, ale wiele się nie działo. Nie było specjalnych widoków, bo widoczność tego dnia była kiepska, poza tym większość trasy wiodła po lesie, więc i nie było na co patrzeć. Za wyjątkiem mijanki z koniem i ciągnikiem na dość wąskim i stromym zbiegu oraz kamienia, który wystrzeliwszy mi spod buta trzasnął w nerw na drugiej nodze powodując totalne zdrętwienie, nie działo się nic godnego wspominania. Wróćmy więc do okolic 17 kilometra gdzie ponownie zakończyliśmy odcinek asfaltowy by wpaść na mocniejsze podbiegi lub może raczej podejścia. Tą część trasy jak możecie wywnioskować z opisu zaliczaliśmy 2 razy, na początku i na końcu biegu. Wyobraźcie sobie, że za drugim razem było jakoś bardziej stromo, a i rozmowy się tak nie kleiły. Zupełnie tego nie rozumiem.
2:44:18 bodajże to czas z jakim razem z Faddahem prawie trzymając się za rączki wpadliśmy na metę, gdzie grochówka i piwo w towarzystwie naszych Pań wynagrodziły nam trudy trasy. Jacek jak się okazało włożył nam dobre 20 minut, Paweł stracił 9, a Bartek około 15. W ten sposób cała piątka żywa wybrała się do wyciągu żeby zjechać na dół. Pomyliliśmy jednak drogę i do Korbielowa zeszliśmy z buta.
I tutaj relacja by się zazwyczaj skończyła, ale następnego dnia była w planie powtórka. Najpierw jednak pilne sprawy, czyli prysznic i jedzenie. Uzupełnianiu kalorii oddaliśmy się z lubością w Karczmie pod Borami, którą polecamy każdemu. Gdybyśmy jedli tam codziennie dość szybko zostałbym nowym ludzikiem Michelin. No, ale zostawmy moją przyszłą karierę. Do końca dnia uzupełnialiśmy już tylko alkohol we krwi i regenerowaliśmy nogi.
W niedzielę pobudka i jazda do Zawoi, wg map w różnych telefonach położonej od 17 do 62 kilometrów od Korbielowa. W praktyce okazało się, że jest to raczej 40 kilometrów, a najdłuższa wioska w Polsce (tak mówi ciocia Wikipedia) ma dość irytujący system numeracji. System polega na tym, że nie ma żadnego sensu. Wysnuliśmy wniosek, że każdy nowy budynek dostaje kolejny numer, co skutkuje takimi kwiatkami jak numer 1571 sąsiadujący ze 132, który z kolei przylega do 827. Być może nasza teoria nie trzyma się kupy tak jak numeracja budynków w tejże wiosce, ale lepszej nie mamy. Tymczasem udało nam się odnaleźć biuro zawodów. Sprawnie załatwiwszy wszystkie sprawy godzinę później byliśmy już na starcie.
Tym razem wraz z półmaratonem startował dystans 10km, zaś zawodnicy startujący na 3km startowali z innego miejsca i biegli wprost do mety. Dla nas trasa obejmowała 10km pętlę zahaczającą o okolicę mety i kolejną 11 kilometrową z dość ostrymi górkami. Pogoda dopisała: pełne słońce i widoczność aż po horyzont, więc można było podziwiać okolice, a podziwiać było co.
W tym biegu startowałem tylko z Faddahem. Ojciec dyrektor zdecydował się tylko na dyszkę, no ale co zrobić – starość. Pierwsze 10km biegliśmy więc w miarę razem. To znaczy cały czas widzieliśmy go gdzieś przed sobą, aż w okolicy 8-9 kilometra Faddaha złapała kolka czy coś innego i Bartek zniknął nam z oczu. Nie będę się rozpisywał, bo i tak już dużo znaków naklepałem. Pierwsza połowa trasy to bardzo przyjemny teren z jednym ostrym podejściem. Poza tym w miarę równe zbiegi, więc można było się tam wyluzować zamiast spinać i uważać.
Druga połowa trasy to zupełnie inna bajka. Rozpoczyna się od podbiegu, który stanowi około połowę przewyższenia trasy. Na oko patrząc na profil trasy to ok. 500-600 metrów przewyższenia na ok. 3km trasy. I tutaj słabnę. Nie jestem w stanie utrzymać tempa Faddaha, dlatego na ostatnim przed przełomem wypłaszczeniu zamiast podbiegać odpoczywam trochę idąc, a Faddah truchtając znika na szczycie. Od tego momentu, czyli wg tabliczek kilometrowych od 14. kilometra biegłem sobie spokojnie sam. Tasowałem się z różnymi osobami raz doganiając, a częściej jednak, z powodu przewagi zbiegów w ostatniej ćwiartce trasy, będąc wyprzedzanym. Na 16 kilometrze trzeci i ostatni wodopój – opróżniłem więc 2 kubki i dość równym zbiegiem ruszyłem w dół. Mogłem w końcu rozpędzić nogi jednak to, co robili inni było dla mnie nie osiągalne. Wyszedł jednak brak doświadczenia i treningu w tej dziedzinie. Nie przejmując się biegłem swoje, aż tu nagle na 18. kilometrze – stop. Bateria padła. Totalne odcięcie. Nogi jak z betonu, żołądek ssie jak przemysłowy odkurzacz na pełnych obrotach, a w głowie świta: cholera, zapomniałem łyknąć żel, a to przecież nie bieg po bułki po płaskim. No nic, przemogłem to jakoś i powoli stąpając zmierzałem do mety.
Na metę wpadłem prawie wraz z Kasią, której nie mogłem dogonić na ostatnich 150 metrach. Za metą medal, banan, woda, rozciąganie, prysznic, gofr! Potem sprawdzenie wyników, Faddah dołożył mi ok. 9 minut i 20 miejsc jednocześnie poprawiając życiówki z górskiego maratonu z soboty. W ten sposób weekendowe mocne i długie wybieganie wraz z podbiegami zaliczone! Wnioski na przyszłość: w górach zawsze mieć coś do picia i nie zapominać żelu albo innego jedzenia.