Jest to relacja z mojego pierwszego biegu na dziesięć kilometrów, który odbył się 5 czerwca 2011 w Łodzi.
Był to pierwszy po rocznej przerwie masowy bieg uliczny w Łodzi na dystansie maratońskim oraz dodatkowy bieg na 10 km. Do zawodów w obu konkurencjach stanęło ponad 1500 osób: od nastolatków do siedemdziesięciolatków. Start zaplanowano na godzinę 8 rano, wbrew pierwotnym planom rozpoczęcia biegów godzinę później. Trasa na 10km, w którym startowałem, okrążała Park na Zdrowiu i kończyła się metą w Atlas Arenie.
To był mój pierwszy zorganizowany bieg w życiu. Był czerwiec, biegałem wtedy już prawie 2,5 miesiąca po cztery razy w tygodniu stopniowo zwiększając czas biegu. 10 kilometrów nie przebiegłem nigdy wcześniej – moje treningi (wg planu 10-tygodniowego) zwykle kończą się w okolicach piątego kilometra. Szczerze przyznam, że bałem się startu i tego jak zachowa się mój organizm przy tak dużym wysiłku. Mist, który namówił mnie do biegania wspierał mnie jak mógł ale i tak miałem pietra.
W niedzielę rano zjedliśmy lekkie śniadanie, zabraliśmy wodę na drogę i pojechaliśmy. Pod marketem gdzie zorganizowano parking stało już pełno samochodów, ludzie przebierali się w ciuchy do biegania. Poszliśmy za wszystkimi, w połowie drogi, zrobiło się tłoczno. Im bliżej linii startu tym więcej biegaczy i osób towarzyszących. Żona odkryła w sobie rasowego fotoreportera i zaczęła robić zdjęcia w ilościach hurtowych. Gdy do rozpoczęcia pozostało kilka minut ustawiliśmy się w połowie stawki. Pierwsze rozmowy z ludźmi dookoła, plany na ile kto pobiegnie, porównywanie sprzętu, innymi słowy atmosfera jak na pikniku.
Wystartowaliśmy powoli, większość maratończyków zaczęła się od nas oddalać dość szybko 🙂 . Na początku trasa biegła wśród drzew. Po pierwszych kilometrach można już było odczuć jak ciepło jest o 8 rano. Dobrze, że organizatorzy rozstawili punkty z napojami co około 2,5 km (co przed biegiem wydawało się nam zbyt gęsto). Do mniej więcej 5 kilometra trasa biegła ocienioną ulicą – tam biegło mi się dobrze. Tuż za półmetkiem czekały nas dwa ostre zakręty, po nich trasa zmieniła się w szkołę przetrwania na plaży. Słońce zaczęło świecić w twarz, pot lał się strumieniami. Coraz więcej osób sięgało po picie albo zwalniało tempo. Ostatnie 2 kilometry były najtrudniejsze. W moim przypadku dały się we znaki braki w treningu. Ostatecznie udało mi się przebiec moja pierwszą dyszkę w czasie poniżej godziny (59:41). Na mecie otrzymałem śliczny medal z ławeczką Tuwima.
Tej trasy w większości nie pamiętam, pamiętam za to doping szkół na trasie, upał, radość na mecie i zadowolenie z tego, że udało mi się po kilku latach zastoju ruszyć tyłek 🙂
Na finiszu prawie przegapiłem dopingującą mnie żonę 🙂 Czułem się bardzo zmęczony ale równocześnie szczęśliwy. Co dziwne, wbrew wcześniejszym przewidywaniom następnego dnia mogłem się ruszyć a żeby uczcić swój pierwszy poważny bieg, poszedłem do pracy w ślicznej jaskrawo zielonej koszulce adidasa, która dawano w pakiecie startowym. Niestety nie rozdałem żadnego autografu ;(