Maraton to cel-marzenie dla większości biegaczy amatorów. Od samego początku napalamy się na ten dystans jak narodowcy na kolejny marsz. Planów jak się stopniowo przygotować na różne wyniki znajdziemy całe mnóstwo, zaś optymistyczne, często również pełne dramatyzmu, relacje tych, którzy ukończyli królewski dystans motywują nas przy kolejnych treningach. Ja również tak miałem przed swoim debiutem. Po długim okresie treningowym i wielu wątpliwościach szczęśliwie choć samotnie dotarłem do mety swojego pierwszego maratonu.
Nie zawsze jednak jest tak pięknie. Apetyt zazwyczaj rośnie w miarę jedzenia, a rozsądek wtedy wędruje w odstawkę. Kolejne plany są zazwyczaj ambitniejsze – to złamać lepszy czas, to przebiec maraton w trudniejszym terenie by w końcu zaliczyć jakiś bieg ultra czy też długodystansowy triathlon. Wszystko pięknie o ile się udaje, ale czasem pojawia się zonk i mamy porażkę.
W tym sezonie oprócz realizacji swoich celów zaliczyłem też jedną taką porażkę. Zszedłem z trasy maratonu w okolicy 25km i zdecydowanie zrezygnowałem z kontynuacji biegu. Mimo namów wolontariuszy, wybrałem opcję szatnia, prysznic, śpiwór od dalszego klepania kilometrów. Powiem szczerze, że bardzo źle się czułem z tym jak wyszło, jednak po jakimś czasie zacząłem trzeźwo myśleć co zrobić, żeby więcej nie było żadnego DNF.
Po pierwsze pokora. Myślałem, że w Karkonoszach zaliczyłem już swoją lekcję pokory gdzie bieg ukończyłem, jednak poniżej zakładanego czasu. Jednak najwyraźniej moja podświadomość zamiast powiązać to z dystansem maratońskim powiązała to z górami do których zawsze czułem respekt. Okazuje się jednak, że i dystans 42,2km potrafi nauczyć pokory. Nie jest to spacerek po parku cokolwiek by nie opowiadali napinacze i tego się trzymajmy. Z szacunkiem do maratonu, bo was przeżuje i wypluje gdzieś na kolejnych kilometrach swej asfaltowej trasy.
Po drugie mniej kozaczenia. Po tegorocznym udanym debiucie w górskim maratonie, jak również w triathlonie na dystansie ½ IM czułem się niezniszczalny. Różne przyczyny spowodowały jednak, że trening stał się miast ostrzejszy coraz mniej regularny. I tak do kolejnych dwóch wyzwań – Maratonu Warszawskiego i Nocnej Ściemy przystąpiłem zdecydowanie niedostatecznie przygotowany. Nadrabiałem oczywiście miną i kozaczyłem dalej. W Warszawie załatwiły mnie problemy żołądkowe, a potem totalny brak chęci by dalej się ścigać. Natomiast Nocna Ściema to już zupełnie inna bajka. Zawaliłem przygotowanie i zapłaciłem za to pierwszym wpisem DNF.
Po trzecie psychika. Na maratonach w Toruniu, w Łodzi czy w Karkonoszach mimo słabszego wytrenowania pobiegłem bez problemów, zaś w Warszawie wymiękłem. Dopiero tam naprawdę zrozumiałem co znaczy siła psychiki w bieganiu długodystansowym. Demotywacja była tragiczna i przygniatająca. I błyskawicznie odczułem to fizycznie. Zupełnie nie wiem jak do tego doszło. W Karkonoszach po 40km górek i dołków po kamienistej, terenowej, górskiej trasie miałem siłę i chęć by ostatnie w miarę gładkie kilometry biec jakby to był bieg na 10km, zaś w Warszawie na prawie płaskiej trasie zabrakło tego czegoś co by pchało mnie do przodu. I padłem. Niestety Powerade nie sprawił, że powstałem.
Nie będę dalej pouczał, bo porady takowe możecie przeczytać na forach. Mam jednak potrzebę podzielenia się ku przestrodze. Been there, done that, got the t-shirt jak to mówią angole. Nie dajcie się więc i uczcie się na cudzych błędach zamiast na swoich.