Kitty znowu walczy o czwórkę – Poznań Maraton 2013

Poznań Maraton
Hello Kitty na trasie
Reklama
Poznań Maraton
Hello Kitty na trasie

Podobno profesjonalni biegacze osiągają szczyt formy maksymalnie 2 razy w sezonie. Dlatego też mogą startować w maratonie wiosną i jesienią. W tym roku więc postanowiłem jednak być super przygotowany na jeden tylko maraton i na miejsce swojego zwycięstwa wybrałem Poznań. I tej wersji będę się trzymał!

Do Poznania wyruszyliśmy w sobotę by zamieszkać w ostatnim dostępnym hostelu – Olimpic, gdzieś na dalekich Ratajach. Hostel był dawnym hotelem robotniczym i nie prezentował się zbyt okazale, co wywołało na mej twarzy złośliwy uśmiech gdyż nie ja to miejsce wybrałem. No ale nie będzie to historia o tym jak walczyliśmy o jedyny nóż i łyżkę w hostelu.

Po wiosennym półmaratonie myślałem, że impreza znowu odbędzie się na Malcie – tym razem jednak organizatorzy wybrali za bazę Międzynarodowe Targi Poznańskie – nie wiem jak reszta ja jednak uważam, że to świetna decyzja. Bardzo duży teren w samym centrum miasta więc nawet przyjezdni z Łodzi czy innej Bydgoszczy lub Radomia nie zdołają się zgubić 😉 Pakiety odebrane, expo obejrzane, pizza i piwo zaliczone więc można było wyspać się przed biegiem.

Obudziwszy się po lekkim śnie w hostelu z papierowymi ścianami biegiem ruszyliśmy na tramwaj. Oczywiście wcześniej kawa, maratoński chleb z dżemorem i słodki serek. A tak przy okazji, wiecie czym różni się chleb maratoński od normalnego? Maratoński ma etykietę z informacją, że ma dużo węglowodanów. True story! Na start dotarliśmy wyjątkowo o planowanym czasie i bez żadnych opóźnień – nie wiem czy to ma coś wspólnego z faktem, że tym razem nie wybieraliśmy się tam z Faddahem. Na terenie MTP kręciła się już masa biegaczy mimo, że do startu pozostała ponad godzina.

Spokojnie zaliczyłem wszelkie maratońskie przygotowanie, tzn przebrałem się w koszulkę z Hello Kitty, zaliczyłem niebieski plastikowy domek, pomachałem trochę nogami, rękami i takie tam. Przy okazji spotkałem Milenę, która debiutowała na królewskim dystansie w swoim rodzinnym mieście – i żebym nie zapomniał oficjalnie witam w gronie maratończyków. Pokręciliśmy się jeszcze trochę z Kasią po okolicy po czym wybrałem się na start szukać Jarka, rozgrzać się jeszcze trochę jak również wyciszyć umysł przed startem. Z planowanych trzech zadań nie udało mi się jedynie znalezienie Jarka.

Punktualnie o 9 po odliczeniu od 10 do startu ruszyliśmy przy wystrzale fajerwerków. Ustawiłem się asekuracyjnie z grupą na 4:00 i postanowiłem biec trochę przed pacemakerem. Z przedmaratońskich szacunków wynikało, że w sumie nie mam pojęcia na ile mnie stać. No ale chyba nikt się po mnie nie spodziewał, że będę wiedział co robię, no nie?

Biegłem więc sobie do rytmu przygotowanej na maraton muzyki jednocześnie niesiony dopingiem kibiców, którzy masowo obstawiali trasę biegu. Nie chciałem za bardzo szaleć ale już na pierwszym punkcie z wodą na 5. Kilometrze zobaczyłem, że zając na 4:00 został jakieś 200 metrów z tyłu. No nic, zobaczymy jak będzie – pomyślałem – tempo nadłuższych wybiegań miałe wyższe więc w ten sposób powinienem złamać 4h, a jak będzie siła to powalczyć o wynik po 30. Kilometrze. Wybrałem sobie również dwoje zawodników biegnących w mojej okolicy dość równym tempem jako plecy na które będę biegł – chłopaka z teamu BBL i dziewczynę z Runners Wyzwanie.

I tak sobie tupaliśmy radośnie oddalając się powoli od grupy „czwórkołamaczy”, aż na 14 kilometrze zdecydowałem się na mały postój przy drzewie. Niestety to sprawiło, że moja „ekipa” pobiegła sobie gdzieś i tyle ich widziałem do końca biegu. No nic dalej biegłem szukając interesujących pleców jednak żołądek postanowił, że czas odwiedzić plastikowy domek w kolorze błękitu. Ten postój tak łudząco podobny do ubiegłorocznego Maratonu Warszawskiego kosztował mnie cenne minuty Gdy wybiegłem z powrotem na trasę wpadłem akurat na grupę na 4:00. Innymi słowy wyrobione w sumie ok. 3-3,5 minuty przewagi poszło się … już wy wiecie co,

Od 20 kilometra więc biegłem sobie dalej spokojnie swoim tempem, znowu powoli oddalając się od grupy. W międzyczasie starałem się zorientować gdzie jestem i które elementy trasy kojarzę z poprzednich wizyt w Poznaniu. Szło mi całkiem nieźle. Zarówno z orientacją jak i z biegiem. Biegło mi się w miarę lekko trzymając ciągle średnie tempo 5:35. Międzyczasy z 10., 21. I 30. Kilometra potwierdzają równe tempo, sprężysty krok i rozwiany włos. No dobra, tego ostatniego nie, bo miałem czapkę.

30 kilometr mignął gdzieś na ulicy Warszawskiej choć sam tego faktu nawet nie odnotowałem, wiedziałem, że jeśli ma mnie trafić kryzys to stanie się to w dowolnej chwili od teraz, aż do samej mety. Na razie jednak nic tego nie zapowiadało. Oczywiście czułem zmęczenie nóg nieustannie tłukących o asfalt, jednak ani braku energii fizycznej lub psychicznej nie dostrzegłem. Żele wciągałem regularnie zgodnie z planem popijając wodą na każdym punkcie, żołądek wrzucił już na luz, a dla zapewnienia sobie jakiejś odmiany zjadłem nawet połówkę banana.

Nie minął jednak kilometr a grupa na 4:00 mnie dogoniła. Zdziwiło mnie to o tyle, że zegarek ciągle pokazywał stałe tempo. Albo więc oni przyspieszyli albo ja zacząłem opadać z sił, a zegarek popełniał błędy. Nie było jednak czasu na zastanawianie się, podpiąłem się pod grupę i biegłem dalej z nimi. Maraton, jak się miało wkrótce okazać, dopiero się zaczynał. A początek wyzwania znaczyła liczba 34 wymalowana sprayem na asfalcie. Od tego momentu zaczął się 3 kilometrowy podbieg. Niby ze średnim nachyleniem tylko 2% z lekkim wzmocnieniem w środku jednak był to najtrudniejszy etap maratonu na którym ludzie odpadają i bez takich górek. Nie rezygnowałem jednak i dzielnie walczyłem o utrzymanie się przy grupie.

Niestety gdy górka skończyła się wypłaszczeniem na 37 kilometrze okazało się, że nie jestem w stanie wytrzymać szalonego tempa w okolicy 5:35-5:40 jakim biegła ekipa łamiąca czwórkę. Wciągnąłem ostatni żel i walcząc z sobą postanowiłem stracić jak najmniej. Łatwiej było tak jednak pomyśleć niż wykonać to w praktyce. Tempo chwilowe w pewnym momencie osiągnęło nawet żenującą wartość 6:17. Zmusiłem bolące coraz bardziej nogi do pracy by zobaczyć pojawiającą się w okienku tempa 5-tkę z przodu. Jestem zwycięzcą, no nie ma co! Jeszcze tylko 4 kilometry, a może 3. W sumie biegnę sobie powoli mijając idących jednocześnie będąc mijanym przez biegaczy , którzy zachowali więcej sił. 40 kilometr – pomarańcza, kubek wody i jazda. Jeszcze 10 minut, jeszcze 5. Po bruku pod górkę tłukę ostatni kilometr, kibice dopingują maratończyków jak szaleni, Kitty wzbudza wiele radosnych okrzyków, a ja tupię noga za nogą pamiętając, że to już ostatnia prosta, potem zakręt i już będzie finisz na terenie MTP.

Zgodnie z zapamiętaną mapką wytaczam się z zakrętu (no bo przy tym tempie to nie wypadam) i kulam (bo przecież nie biegnę) do mety. Na zegarze widzę, że 4h po raz kolejny nie pękły mimo to gęba mi się śmieje. Pewnie dodawali coś do tej wody, no bo niby dlaczego miałaby się śmiać? Meta i stop. Nogi momentalnie robią się 10 razy cięższe, powolne bolesne kroki po medal i koc termiczny, a potem po wodę. Duuuuużo wody! A do tego najpyszniejsze jabłko na świecie. Nawet teraz pisząc tę relację ślinię się na jego wspomnienie. Powoli dochodzę do siebie i ruszam znaleźć Kasię, okazuje się jednak, że czeka mnie jeszcze jedno wyzwanie. Muszę zdjąć czip… nosz k…

Podsumowując 4:02:29. Nowa życiówka jest, jednak ciągle z czwórką z przodu! Ale też nie ma wielkiego niezadowolenia. Nie robiłem treningu przecież treningu czysto maratońskiego. Nie robiłem nawet treningu z żadnym sensownym planem. Większą część roku przygotowywałem się do poprawy wyniku na dystansie ½ IM co udało się prawie zgodnie z założeniami, a maraton potraktowałem trochę po macoszemu. Nie zmienia to faktu, że wydawało mi się, że jestem lepiej przygotowany. Rzeczywistość jednak pociągnęła mi z buta i powiedziała „No passaran”. Może wyciągnę z tego wnioski, a może nie – nie oszukujmy się, że nie jestem do końca poukładany w tym swoim amatorskim sportowym żywocie. Jeden plus – ani chwili nie szedłem.

Do Poznania na świetnie zorganizowany maraton na pewno wrócę. Mam porachunki z pewnymi górkami na kryzysowym etapie maratonu. Oj nie są łatwe, ale z drugiej strony gdyby było łatwo to czy maraton znaczyłby dla nas aż tyle? Pewnie, że nie. I tego się trzymajmy. Do zobaczenia na trasie.

Reklama

Co myślisz?

Napisane przez Maciej

Reklama
Reklama

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Reklama
Jan Morawiec parkrun Łódź

Jak ryba bez wody – Jan Morawiec na parkrun Łódź

X Światowy Dzień Biegania Łódź 2013 – zdjęcia