Po ubiegłorocznym Maratonie Karkonoskim zamarzyło mi się poprawienie wyniku w roku 2013. Niestety tak się poskładało, że bieg w Karkonoszach jest tylko tydzień przed moim głównym startem sezonu, a pobiegać w górach by się pobiegało. Wybór padł na reklamowany jako najtrudniejszy górski maraton w Polsce – Maraton Gór Stołowych.
W piątkowe popołudnie wynajętym w Łodzi czerwonym brzydactwem (nie, wcale nie był ładny) wyruszyliśmy na kraniec świata (a przynajmniej Polski) do miejscowości Pasterka skąd bieg miał startować. Problem w tym, że GPS nie bardzo chciał uwierzyć, że takie miejsce istnieje. Podobnie reagował na sąsiedni odrobinę większy Karłów. No nic za cel obraliśmy więc Szczytną gdzie mieliśmy nocować, a Pasterki postanowiliśmy poszukać rano palcem na mapie.
Następnego dnia rzeczywiście metodą – przesuń mapę i przyciśnij gdzie ma GPS prowadzić dotarliśmy na miejsce. Szybkie przebranie w strój biegowy i 2-kilometrowy spacer do biura zawodów w ramach rozruszania nóg. Pogoda nie nastrajała optymistycznie, a chmury czy też może mgła wisiały tak nisko, że z Karłowa nie było widać szczytu Szczelińca. Fakt, w TV coś wspominali o zachmurzeniu i możliwych burzach, co mnie trochę zmartwiło bo oczywiście butów trailowych nie miałem, a Kasię zmartwiło jeszcze bardziej bo bluzę zostawiła w pokoju.
Po ogarnięciu wszelkich spraw przeszliśmy te kilkaset metrów (a może i mniej) na start, gdzie rozgrzewała się już rzesza biegaczy. Limit zawodników wynosił bodajże 650, więc było jednak trochę luźniej niż na Biegnij Warszawo. W ramach rozgrzewki położyłem się na trawie w pobliżu haszczaka i obserwowałem okolicę oraz oczywiście haszczaka. Potem krótka fotka, próba wyjaśnienia gdzie ja właściwie biegnę – niestety nieudana, bo sam do końca nie ogarniałem strzałek na mapie i ustalenie, że jednak tu wrócę bo tu jest trzeci bufet, więc Kasia może biwakować w schronisku, a potem podskoczyć na szczyt.
Bieg rozpoczął się chyba punktualnie gdy skończyliśmy odliczanie – co prawda nie mogę oficjalnie potwierdzić tej informacji, bo Garmin został w Toruniu nie miałem więc ani zegarka, ani kontroli tempa/dystansu. Nic to, przecież w tym roku wszystkie biegi robiłem na pałę, więc i z maratonem sobie poradzę, a co! Na początku nie wyglądało to zbytnio na bieg, ot tupaliśmy sobie naprawdę powolutku w miarę płaską trasą wesoło rozmawiając. Na 4 kilometrze bodajże zaczęło się pierwsze podejście i stawka się trochę rozciągnęła. Nie było to spowodowane tylko prędkością czy trudnością, ale bardzo wąskim szlakiem. Na całej trasie w wielu miejscach po prostu fizycznie nie szło wyprzedzać, więc ludzie karnie biegli/szli jeden za drugim.
Jak zapewne niektórzy wiedzą nie mam wiele doświadczenia w śmiganiu po górach, żaden ze mnie Kilian czy Jurek, więc porównywać mogłem tylko do Karkonoszy. I przy pierwszym zbiegu w plątaninie korzeni i kamieni stwierdziłem, że w Karkonoszach może i były większe górki, ale samo podłoże było właściwie gładkie. Tutaj w wielu momentach trzeba się było wykazać dużą dozą praktyki i umiejętności zbiegania i biegania w naprawdę wymagającym terenie. Pierwszy punkt żywieniowy na 8 kilometrze minąłem w biegu chwytając arbuza, bo zapas płynów miałem ze sobą do 30 km. Do drugiego punktu truchtałem sobie równo i spokojnie po płaskim i na lekkich podbiegach oraz starałem się nie potknąć na zbiegach. Niestety ten element okazał się moją piętą achillesową. Osoby, które wyprzedzałem na ostrych podejściach notorycznie łykały mnie na zbiegach. I to ciągle te same, więc wytłumaczenie że to przypadek niestety nie wchodziło w grę.
Drugi bufet, wg mapy ten sam co pierwszy, ale ponieważ wbiegaliśmy z innego kierunku nie został przeze mnie rozpoznany jako znane miejsce. Wylałem kubek wody na głowę i potruchtałem dalej. Okolica wskazywała na to, że musiało tam chwilę wcześniej intensywnie padać, ale mnie ta przyjemność ominęła, zaś zza chmur wyszło słońce. Złośliwa bestia pojawiła się na nieboskłonie gdy do pokonania było najwięcej odsłoniętych odcinków, ale zapał wśród zawodników nie gasł. Do Pasterki gdzie znajdował się trzeci bufet mieliśmy dobiec na 28km wpadłem z całkiem niezłym jak się okazało czasem. Kontrolę tempa i przeliczanie sobie tego w głowie zaliczyłem 2 razy. Na 4. kilometrze spytałem o dystans bo chciałem łyknąć żel – dowiedziałem się w gratisie jaki to dystans i jaki czas! Następny zaś próbnik tempa to właśnie Pasterka i godzina 13:50.
Z moich obliczeń wynikało, że jeśli utrzymam tempo to na Szczelińcu zjawię się tuż po godzinie 16. Rozważałem nawet opcję przyspieszenia zaliczenia MGS z piątką z przodu. Niestety nie pomyślałem o dwóch rzeczach. Po pierwsze nie miałem jak kontrolować tempa. Po drugie Piotrek Herzog już o to zadbał, żeby łatwo nie było! I nie było. Poprzednie odcinki może i nie były jakieś szczególnie równe jednak ten był odcinkiem na którym straciłem najwięcej. Mówię to teraz po przejrzeniu wyników w tabeli gdyż tak naprawdę najbardziej dłużyły mi się kilometry między 38. a 42. Okazało się jednak, że tutaj utrzymałem tempo takie samo jak na początku biegu.
Tego oczywiście jeszcze nie wiedziałem, napierałem więc dzielnie w kierunku punktu na Błędnych Skałach. Okazało się, że żeby tam dotrzeć czeka mnie wspinaczka na Szczeliniec, a potem najgorszy ze zbiegów, a właściwie zejść, bo w okolicy mojego czasu nawet Ci co zazwyczaj śmigali w dół, tutaj grzecznie i ostrożnie szli. Potem było już tylko łatwiej, jedynie biegło się coraz bardziej samotnie. Stawka się rozstrzeliła i muszę przyznać, że to osamotnienie psychologicznie podziałało na mnie trochę w stylu – co ja tu robię? Wlekę się gdzieś w ogonie tak, że nikogo przed sobą nie widzę. Po co to wszystko? Krótka mentalna samozjebka zaowocowała odpowiedzią – bo mogę! Potem już dzielnie brnąłem do mety.
Koniec zbiegu z Błędnych Skał wypadał prosto na szosie do Karłowa. Wbiegających na nią zawodników witała tabliczka z zachęcającym napisem – FINISZ – 2,2km, 148m. Tylko 2km?!?! Od razu przyspieszyłem, a patrząc na śmigających przede mną nie tylko ja. W głowie szybko przeliczyłem, że przewyższenia tyle co wejść na ok. 50 piętro. Ostatnie kilometry śmigałem więc radośnie, a że już nie byliśmy na szlaku to coraz więcej oklasków z każdej strony pomagało podrywać się do ostatniego wysiłku. Doczłapałem do schodów (o których ktoś na trasie coś mówił, ale nie wiedziałem, że będzie to na samym finiszu) gdzie postanowiłem zaszaleć. Ruszyłem przeskakując po 2 stopnie mocno wyciągając się na poręczach. Dzięki temu na ostatnim odcinku wyprzedziłem około 10 osób. Wypadłam na płaski szczyt i nie bardzo wiedziałem gdzie mam biec. Krzyknąłem „Gdzie ta meta?” Po okrążeniu schroniska okazało się, że była całkiem dobrze ukryta, ale zdradził ją zegar i brama.
Podsumowując. Czas 6:45:13, miejsce open 264/497 osób, które ukończyło. Pierwotne założenie – „Kasiu, nie spodziewaj się mnie przed 16.” Późniejsze pomysły zweryfikowała trasa. Bieg zdecydowanie wymagający technicznie, ale dający wiele satysfakcji. Widoki podziwiałem nie tak często jak w Karkonoszach gdyż w wielu momentach konieczność całkowitego skupienia na trasie wygrywała. Trudne technicznie zbiegi, trasa mocno przeplatana bo był i piach i fragmenty asfaltu, były kamienie jak i splatane korzenie, wąskie przejścia czy wręcz tunele wykute w skale, wąskie ścieżki jak i drewniane kładki czy też schodki kute w kamieniu. Nie sposób było się nudzić i myśleć o dystansie, a kilometry jakoś same leciały. Kiedyś z pewnością po raz kolejny pojadę na ten koniec świata styrać się górskim maratonem. Do zobaczenia na trasie.
PS. Zdjęcia z biegu autorstwa Kasi znajdziecie tutaj.