Relacja z mojego debiutu na królewskim dystansie 42195 nie byłaby pełna bez kilku słów wstępu. Zacznijmy więc od samego początku. Pierwsza myśl o zmierzeniu się z tym wyzwaniem pojawiła się dość wcześnie bo dokładnie drugiego dnia mojej przygody z bieganiem. Wtedy gdy po raz kolejny wypluwając płuca starałem się złapać oddech i uspokoić skołatane serce zauważyłem, że mimo totalnego zmęczenia jest lepiej niż było – a to oznaczało, że nie mogę przestać. Wyczytałem gdzieś na mądrych portalach, że ambitny a jednocześnie osiągalny cel jest bardzo motywujący. Co mogło być bardziej motywującego dla początkującego (o ile można tak nazwać osobę, które drugi raz ruszyła truchtem wokół starego toru żużlowego na stadionie stołecznej Gwardii) biegacza niż maraton? Tak więc postanowione – przebiegnę maraton.
Oczywiście nie porwałem się na to szaleństwo od razu – wiedziałem, że to dla mnie na razie nieosiągalny dystans. Jednak dzień za dniem przykładając się do realizacji kolejnych planów obserwowałem rosnącą formę. W końcu przyszła pora na plan pod maraton. Coraz dłuższe wybiegania, coraz mocniejsze kilometry – nogi połykały dystans wzmacniając się z każdym dniem. Debiut zaplanowałem w Warszawie niecały rok po swoim pierwszym oficjalnym biegu – miejsce wybrane, wszystko gotowe. No to biegniemy!
A jednak nie… mimo solidnego treningu czułem się totalnie niegotowy do zmierzenia się z królewskim dystansem. Zdawałem sobie sprawę, że przecież dystans ten przebędę – jednak ambicja nie pozwalała mi na kryzys na trasie i przejście choć fragmentu. Dlatego też zrezygnowałem.
Zimę przebiegałem uczciwie, jednak bez planu i pomysłu. Zmieniłem pracę, zmieniło się nastawienie – kryzys w głowie odszedł na dobre co zaowocowało pojawieniem się po raz kolejny myśli o zmierzeniu się z maratonem. Teraz drodzy czytelnicy nastąpi instrukcja jak nie należy podchodzić do swojego pierwszego kontaktu z maratonem.
Pierwsze, co zrobiłem to „wymyśliłem” sobie jakiś plan – podkreślam to wymyśliłem, bo nie był to żaden gotowy i sprawdzony plan tylko moja wariacja na temat tego jak powinien wyglądać plan na maraton. Zdecydowanie zgrzeszyłem pychą, choć na szczęście nie skończyło się tak źle jak mogło, ale o tym dalej. Pełen optymizmu realizowałem więc swój „pomysł na plan”.
Wszystko szło nieźle – niedostatki tego fixa nadrabiałem chęciami i pozytywnym nastawieniem psychicznym. Motywowało mnie kilka czynników – opłacony start (nic tak nie przypomina o konieczności realizacji treningu jak już wydana kasa), znajoma trasa, debiut przed swoimi kibicami, fakt że jak zostanę w tym lesie to mnie wilki jakieś zjedzą i takie tam inne standardowe czynniki motywujące;) Zapomniałem wspomnieć – na kolejną odsłonę swojej walki z tym dystansem wybrałem Maraton Metropolii, który wyłapywał w internecie recenzje tragiczne jak mało który maraton, ale był w moim rodzinnym mieście – przepełniony więc lokalnym patriotyzmem ignorując przestrogi wszelakie zapisałem się.
W końcu nadszedł dzień próby. Nie wiedząc w sumie czego się spodziewać, pomny czytanych mądrości zjadłem lekkie śniadanko i ruszyłem na start, a właściwie do biura zawodów skąd żółte autobusy miały nas zabrać na start – do oddalonej o 42 km Bydgoszczy. Pogoda była kiepska (tak mi się przynajmniej zdawało) – mżawka, zimny wiatr, ni to wiosna, ni to przedwiośnie – za cholerę nie wiedziałem jak się mam ubrać. Przecież nie miałem, żadnego doświadczenia na takim dystansie, a najwięcej kilometrów przebiegniętych za jednym zamachem w ramach „planu” wyszło tylko 28. Ubrałem się więc po swojemu. Ponadto zdecydowałem, że nie biorę pasa z bidonem, ani żadnych batonów czy żeli – po co mam dźwigać dodatkowy ciężar gdy sam do najlżejszych nie należę? Radośnie uzasadniając swój tok rozumowania siedziałem w autobusie i dyskutowałem o trasie z przesympatyczną parą poznanych tam właśnie rolkarzy.. Tak jakoś minęła nam blisko godzinna droga na start, życząc sobie wzajemnie powodzenia rozeszliśmy się do swoich rozgrzewek.
Żeby nie przedłużać – 3, 2, 1… START! I poszli, powolutku, bez szaleństw, w końcu to nie trening, ani wyścig na 100 metrów. Kalkulatory wróżyły mi długa podróż na czas 4: 15, jednak wiedząc, że przez ostatni miesiąc nie przykładałem się sowicie do realizacji „pomysłu na plan” zdecydowałem się pokręcić w okolicy grupy na 4:30. Podpiąłem się do debatującej ekipy i potruchtałem z nimi w kierunku domu.
Trucht szedł nam całkiem dobrze, grupa trzymała się razem i raczej nikt nie odpadał, ale przecież to dopiero początek. Minęliśmy 5. kilometr, potem 10. – nie wiedziałem dlaczego wszystkie te zegarki pikają, a mój świeży rozkosznie klockowaty nabytek nie (nie zdążyłem jeszcze zapoznać się z instrukcją i ustawić odpowiedniej funkcji) – nic to, trzymam się balonika. Minęliśmy kolejne 5km co w sumie dało 15 i okazało się, że nie jedzenie na pierwszym punkcie bo nie byłem głodny było błędem. Lekkie śniadanko i kilkanaście kilometrów w nogach sprawiły, że zapasy energii zaczęły maleć, a ja poczułem nieznośne burczenie w brzuchu… na szczęście (i jak tu nie wierzyć przysłowiu) pewna kibicująca swojemu mężowi Pani poratowała mnie bananem i paroma kostkami cukru. Od tego momentu wcinałem coś na każdym punkcie gdzie było dostępne – żeby pić pamiętałem z czytanej kiedyś opowieści Wojtka Staszewskiego o jego pierwszym maratonie.
W zwartej grupie truchtaliśmy dalej – półmetek minęliśmy w czasie który zwiastował zrealizowanie celu z balonika. Radośnie więc trzymałem się grupy, choć ta jak mi się zdawało zaczęła się coraz bardziej przerzedzać, a tempo wydawało się raz to rosnąć, raz zaś spadać. Na 26km wyskoczyłem za potrzebą do lasu (który dominował na tej jakże malowniczej trasie :P) i swojej grupy na 4:30 już nie zobaczyłem. Dalej biegłem więc sam. Nie powiem, że trochę mnie to przeraziło. Zero pojęcia jak rozłożyć siły, zero doświadczenia w bieganiu na zegarek, no w ogóle jedno wielkie Ziobro. Zdecydowałem się trzymać jakiegoś biegacza i lekko spoglądać na tempo – co ostatecznie okazało się nie takim głupim pomysłem. Minął 30 kilometr z którego zapamiętałem śliczną młodą panią strażak i jej gorący doping dla wymęczonych już biegaczy. Tup, tup, tup – truchtamy dalej – 35. kilometr to już granica Torunia, banan, Powerade, krótka debata z panią z obsługi medycznej, która sprężonym powietrzem chłodziła nogi jakiegoś nieszczęśnika, jak zmusić nogi do biegu skoro głowa dalej chce. Pani niestety nie wiedziała – stwierdziła, że jej by się nie chciało. Mimo braku sensownej porady truchtałem dalej. Byłem już u siebie w mieście, teraz tylko dobiec na metę na Nowym Rynku. Tupiąc tak spotkałem pana Lecha z klubu z Rypina, który ratował młodego poznaniaka prowadząc go Gallowayem do mety – mijałem się z nimi regularnie. W momencie gdy szli ja wyprzedzałem ich, w momencie gdy biegli oni mijali mnie. Minęliśmy Bydgoskie Przedmieście, gdzie złapałem ostatni kubek z napojem, potem most i dalej prosto Bulwarem, aż do Woli Zamkowej – tam niespodzianka – 100-200 metrów koszmarnego wręcz podbiegu (na 300 metrów przed metą to był dla mnie osobisty Mount Everest). Za podbiegiem szpaler z barierek prowadził do mety, kibice krzyczeli „Dalej, dalej!” Zebrałem się więc i szybszym truchtem poleciałem do mety. W sumie na więcej niż ten trucht nie było mnie już stać, ponadto ostatni odcinek był po wiekowym, wyślizganym bruku wolałem więc nie ryzykować. Metę osiągnąłem w tragicznym w moim mniemaniu czasie 4:37:18, zmęczony zapomniałem nawet zdjąć czapkę gdy miła pani zakładała mi medal.
Grochówka i piwo po tym biegu były jednymi z najlepszych jakie jadłem w życiu – potem już tylko prysznic i wio na pociąg, wszak trzeba wracać do pracy.