W moich długofalowych biegowych planach już jakiś czas temu zagościł Bieg Rzeźnika. Nie ma on jeszcze sprecyzowanej daty ( może będzie to 2013, a może 2014 ), ale na pewno będzie. Dystans dość długi no i góry. Niby dużo po górach chodziłem jednak nigdy nie biegałem. I tak też było do 4. sierpnia gdy IV Maraton Karkonoski pozbawił mnie biegowo-górskiego dziewictwa.
Do Szklarskiej Poręby skąd miałem startować wybraliśmy się z Kasią dzień wcześniej. Pogoda zapowiadała się nieźle czyli kropiło i chmurzyło się, a temperatura oscylowała w granicach 16-18 stopni – dla mnie bomba. Ale potem wszystko się spie…ło i wyszło słońce – grrrr. Szklarska zaskoczyła nas tłumem, ruchem i gwarem jak na Moniaku. Z trudem dobrnęliśmy do gościnnego żółtego domku o wdzięcznym imieniu Marcel. Domek otoczony pełnym kolorowych kwiatów ogrodem położony nad niewielkim szemrzącym strumyczkiem zapowiadał się jako świetne miejsce na zasłużony wypoczynek. I takim też się okazał. Odebraliśmy pakiet, zjedliśmy świetne zapiekanki ziemniaczane dołożyliśmy ( pomni rady pana z Suszu ) do tego po 2 chmielowe izotoniki i zasnęliśmy snem sprawiedliwych.
Pobudka z samego rana jak zwykle sprawiła, że zacząłem się zastanawiać co ja tu robię i po co i właściwie dlaczego tak? Po chwili jednak parzyłem już kawę i szykowałem kanapki. Tym razem nie mogłem wcinać zbyt wiele (nie tak jak w Suszu) gdyż do startu było znacznie mniej czasu, zadowoliłem się więc dwoma solidnymi bułami, które popiłem słodką herbatą i kawą. Szybka toaleta i wolnym kroczkiem na start ( no co, pod górkę było! ). Tam też przebranie w biegowy ekwipunek, zdanie worka do depozytu i niekończąca się walka z regulacją plecaka i kijków. W międzyczasie przyglądanie się innym zawodnikom, podpatrywanie różnych patentów i pozowanie do zdjęć.
Na kilka minut przed startem Kasia powędrowała na polankę żeby złapać mnie w obiektyw po starcie ja natomiast starałem się odpędzić zdenerwowanie. Moja taktyka na bieg była prosta: pod górkę marsz, na płaskim i z górki bieg. Na odchodnym rzuciłem do Kasi, żeby nie spodziewała się mnie na Szrenicy wcześniej niż za 5 godzin, więc nie musi się spieszyć. I jak się okazało nie skłamałem – piątki zdecydowanie nie złamałem 😛
Może teraz trochę szczegółów technicznych. Trasa maratonu prezentowała się następująco: Dolna stacja wyciągu na Szrenicę – Schronisko pod Łabskim Szczytem – Śnieżne Kotły – Przełęcz Karkonoska (Odrodzenie) – Śnieżka – Przełęcz Karkonoska (Odrodzenie) – Śnieżne Kotły – Szrenica. Dystans 44 km, przewyższenia +2150m/-1380m.
Te suche cyferki i być może dla niektórych znajomo brzmiące nazwy miałem zweryfikować w najbliższych godzinach. Ponieważ jednak start rozpoczął się od podbiegu, przeszedłem z biegu do marszu i żwawo (w swoim mniemaniu) ruszyłem przed siebie. Po chwili zdecydowałem się na użycie kijków. Gdy już je rozłożyłem i miałem zamiar sobie nimi pomóc zawodnik obok (bodajże z numerem 438) złapał się wręcz za głowę i zaczął mi wyjaśniać co i jak. Okazało się, że kijki są dwudzielne więc trzeba je rozłożyć w 2 miejscach o czym oczywiście nie wiedziałem, bo przecież nigdy wcześniej nie używałem kijków. Ponadto trzeba je rozłożyć na konkretną długość stosowną dla danego wzrostu, której oczywiście również nie znałem. Krótko potem zademonstrował mi jak należy ich poprawnie używać i na koniec dodał, że jeśli bolą mnie ręce, a nie nogi to znaczy, że jest w miarę dobrze. Dzięki za naukę – skorzystałem 😉
Wypełniony świeżą wiedzą i mocą płynącą z kijków ruszyłem przed siebie. Przede mną 6km podejścia i limit 1:20. Trochę bałem się tego fragmentu, bo przeglądając mapę wydawał się najtrudniejszym oprócz Śnieżki podejściem. I tak sobie tupałem nogami i szurałem kijkami, aż tu nagle nie wiadomo skąd wychynęło Schronisko pod Łabskim Szczytem. Szybkie fotki komórką bo widoki coraz konkretniejsze i napieramy po kamieniach w kierunku Śnieżnych Kotłów. Przede mną dwóch panów z Drużyny Szpiku robiło sobie fotki zaś gość wyglądający jak Tony Krupicka narzekał na wyłożenie trasy kamieniami. W duchu przyznałem mu rację, po udeptanym piachu czy żwirku biegło się znacznie lepiej.
Limit na Śnieżnych Kotłach okazał się łaskawy. Zmieściłem się nawet w starym limicie 1:10 więc w przyszłorocznych mistrzostwach (o ile będę tak szalony by startować) nie powinni mnie cofnąć na Szrenicę. Dalej trasa zaczęła biec podejrzanie z górki (podejrzanie, bo od razu nasunęła się myśl, że to podstęp i gdzieś dalej będzie podbieg). Duże gładkie kamienie zachęcały do biegu, więc kijki w łapę i w dół. Niedługo okazało się, że moje podejrzenia były słuszne. Zanim dotarliśmy do Odrodzenia zaliczyliśmy jeszcze dwa podbiegi i tyleż zbiegów. Tuż za Odrodzeniem napełniłem bidony, zakleiłem otartą piętę i ruszyłem pod górę.
Widoki na szlaku zapierały dech w piersiach, szczególnie że biegliśmy właśnie nad Małym i Wielkim Stawem. Malowniczy widok na Schroniska Samotnia i Akademicka Strzecha, który pamiętałem dobrze ze swoich wędrówek po Karkonoszach, z góry był jeszcze ciekawszy. Co jednak najciekawsze na tym odcinku wprost z białej skały ciurka sobie źródełko. Z lodowatą, krystaliczną i przepyszną wodą. Polecam każdemu, sam skorzystałem za namową jednego z biegaczy by w drodze powrotnej namawiać do tego innych. Dalej już czerwony szlak prowadzi niczym autostrada, aż do Schroniska Dom Śląski. Tam po raz kolejny jak zresztą na każdym punkcie napełniłem bidony i ruszyłem pod górę.
I po chwili zwątpiłem. Podejście pod Śnieżkę po 22km biegu i szybkiego marszu to była masakra. Co prawda wlokłem się noga za nogą, ale i tak wyprzedzaliśmy i mijaliśmy tabuny turystów. W pewnej chwili chciałem się już zatrzymać, bo zaczęło brakować mi sił, ale szybki mentalny opierdol i kontynuowałem wspinaczkę. Na Śnieżce po spojrzeniu na Garmina oparłem się pokusie wypicia piwa. Kolejka długa, piwo w słońcu i czerwony klocek pokazujący 3:27, co nie wróżyło świetnego czasu na mecie. Szybki sms do Kasi gdzie jestem i zbieg w dół Drogą Jubileuszową ( jakbym miał zbiegać po tych kamlotach to bym się chyba zabił ). Niby prosta droga, ale dwa razy prawie się na niej wypierdzieliłem jednak do potykania się na zbiegach zdążyłem się już przyzwyczaić. W Domu Śląskim kolejne wypełnienie bidonów i jazda. W międzyczasie pożywiłem się niesionymi w plecaku piernikami z Torunia, co zdecydowanie uspokoiło burczenie w brzuchu.
Dalszy opis trasy nie będzie zbyt długi – byłem zmęczony i nie podziwiałem już widoków tylko napierałem i coraz bardziej uważałem, żeby nie wywalić się na twarz na zbiegach. Z radością obserwowałem malejące kilometry na oznaczeniach szlaku na Szrenicę. Gdy po raz drugi dotarłem do Śnieżnych Kotłów wiedziałem, że teraz już będzie łatwo. 40km w nogach, a przede mną prosta i prawie płaski piaskowo-żwirowy szlak na Szrenicę. Nie zastanawiałem się długo – kije w ręce i bieg. Nie było to nic szalonego, jedynie spokojne 5:40-6:05, aż do ostatniego podbiegu przy Trzech Świnkach. Stamtąd już przy pomocy kijków i w asyście poganiającej mnie Kasi dotarłem do mety. Ostatnie 10 metrów pokonałem jednak biegiem, bo przecież nie wypada kończyć maratonu idąc.
Tym samym zakończyła się moja przygoda z IV Maratonem Karkonoskim, ale jednocześnie rozpoczęła się moja znajomość z górskimi biegami. Mimo, że jestem cienias na pewno będę biegał w górach. Widoki i zmienność trasy sprawiają, że mimowolnie zapomina się o przebytych kilometrach, a umysł wpada w jakiś inny stan. To prawda, że czułem się wykończony, a bolały mnie takie mięśnie których istnienia nie podejrzewałem ( w dużej mierze przez kijki, ale dzięki temu błyskawicznie zrozumiałem ideę Nordic Walkingu ). To prawda, że obtarłem jedną stopę, a na drugiej dorobiłem się bąbla. To prawda, że około 10 razy prawie skręciłem sobie kostkę. I to prawda, że bieganie po kamienistym górskim szlaku w Asicsach GT 2160 to nie jest szczególnie dobry pomysł. Jednak również prawdą jest to, że jeszcze nigdy nie byłem tak zadowolony po biegu. Dlatego jedyna myśl, która się teraz kołacze w głowie to: „W przyszłym roku znowu Karkonosze czy może Góry Stołowe? A może oba?”
Cheerio i do zobaczenia na trasie. PS. Czas na Szrenicy 6:52:42