Na błotnym szlaku czyli Katorżnik 2011

Bieg Katorżnika 2011
Mist w brawurowym stylu pokonuje ostatnie zasieki przed metą.
Reklama
Bieg Katorżnika  2011
Mist w brawurowym stylu pokonuje ostatnie zasieki przed metą.

Do Biegu Katorżnika szykowałem się od dawna. W 2010 chciałem w nim pobiec jednak okazało się, ze na 4 miesiące przed startem nie ma już ani jednego wolnego miejsca. W kolejnym roku byłem przygotowany, zapisałem się pierwszego dnia od rozpoczęcia zapisów, pozostałe kilkaset miejsc rozeszło się w 2 dni. Dość długo na zapełnienie czekały co prawda miejsca drużynowe, Alcatraz czy bieg kobiet, jednak w kategorii mężczyzn trzeba się było wykazać solidnym refleksem, żeby w ogóle mieć szansę zmierzyć się w walce o katorżniczą podkowę.

13 sierpnia nie bacząc na fakt, że jestem po kontuzji Achillesa i właściwie powinienem się rehabilitować, a o bieganiu nie ma mowy wsiadłem w pociąg i pojechałem do Lublińca spotkać się z błotnistym przeznaczeniem. Generalnie było to głupie postępowanie i powinienem je odradzić, ale co zrobić – nie po to czekałem 1,5 roku na słynnego katorżnika, żeby teraz zrezygnować, szczególnie że czułem się nieźle, a Achilles był już w końcówce zabiegów uzdrawiających. Nie, nie będę się więcej tłumaczył, relację miałem tu pisać, a nie składać samokrytykę czy debatować o moim rozsądku.

Wracając do tematu, przygoda zaczęła się już od podróży – ze względu na katastrofę kolejową zamiast komfortowo dojechać do Lublińca jednym wygodnym pociągiem toczyłem się tam bodajże 4 różnymi środkami komunikacji. Na dworcu w Lublińcu spotkałem tak samo jak ja zdezorientowane dziewczyny z Pomorza. Spojrzeliśmy po sobie, obwieszeni plecakami, śpiworami, matami do spania mogliśmy jechać tylko w to samo miejsce. Dalszą podróż do Kokotka umilał nam taksówkarz debatując o historycznie kobiecych nazwach okolicznych miejscowości, mających ponoć coś wspólnego z chutliwą szlachtą władającą w dawnych czasach tymi ziemiami.

Pożegnawszy się z kierowcą po solennym zapewnieniu, że z pewnością rozważymy skorzystanie z jego usług w drodze powrotnej, udaliśmy się do biura zawodów. Zdążyliśmy teoretycznie kilka minut przed zamknięciem – jednak praktycznie biuro działało chyba również poza wyznaczonymi godzinami pomagając późno docierającym zawodnikom. Odebrałem swój kosztowny pakiet (trzeba dodać, że był to najdroższy z biegów w jakim dotychczas uczestniczyłem) poszedłem szukać hali sportowej, gdzie miałem zamiar spędzić noc. Na miejscu zapoznałem się z kilkoma osobami, zjadłem kolację z suchych zapasów i próbowałem zasnąć – co jednak przy imprezującej twardo ekipie weteranów z poprzednich katorżników nie było najłatwiejszym zadaniem. Nie zmartwiło mnie to jednak, bo biegłem dopiero o 15 – czasu na sen i wypoczynek miałem więc aż nadto.

Poranek spędziłem leniwie wcinając kabanosy z suchego prowiantu i wędrując po okolicy. Uznawszy, że okolica spełnia moje standardy estetyczne udałem się na start obserwować zmagania dzieciaków startujących w krótszych biegach towarzyszących, jak również start do pierwszego biegu mężczyzn. Warto dodać, że do samego końca nikt oprócz organizatorów nie wiedział jak będzie wyglądać trasa. Przed biegiem poczytałem trochę relacji z poprzednich lat i wydawało mi się, że nie będzie tak źle – czeka mnie fajna przygoda. Co do tego drugiego się nie myliłem. Pierwszy bieg wystartował, minęła godzina, wystartowały panie, kolejna godzina wystartowały drużyny, a finiszujących z pierwszego biegu nadal nie było widać. W międzyczasie zjadłem świetną grochówkę, w niczym nieustępujący jej bigos i zapiłem tradycyjnym polskim piwem – zimnym Lechem. Do strefy startowej powoli zaczęli schodzić się uciekinierzy z Alcatraz – czyli pary biegnące wersję katorżnika dla prawdziwych twardzieli – skuci łańcuchem za ręce. Krótko przed startem uciekinierów pojawił się na mecie pierwszy zawodnik. Szczerze przyznam, że trochę szukałem szczęki wśród piachu na plaży gdy zobaczyłem czas najlepszego zawodnika. Skoro on pokonał te trasę w takim czasie, to ile to zajmie mi, zwykłemu szaraczkowi? Było to o tyle istotne, że powrót z Kokotka do cywilizacji nie jest wcale najprostszym wyzwaniem, a PKP będąc ostoją praw Murphy’ego zawsze gdy liczymy, na to że pociąg się spóźni ten odjeżdża punktualnie.

Uciekinierzy poszli w trasę – wypiłem mrożoną Latte, zjadłem coś słodkiego i zacząłem szykować się do mojego startu. Pomny porady jednego z poznanych na hali biegaczy pożyczyłem od kogoś taśmę klejącą i dokładnie opakowałem nią buty wraz z nogą aż do kostki. Było to zdecydowane minimum zabezpieczenia, które ktokolwiek stosował na trasie – częstym widokiem były również rękawiczki oraz obklejone taśmami ochraniacze na piszczele. Cóż, nie posiadałem takich cudów, poza tym co mi tam – twardy jestem. Rozgrzewka, atmosfera parującego testosteronu – typowo męskie żarty krążą po strefie startowej – spiker zapowiada start, wszyscy odliczamy od dziesięciu po czym z rykiem ponad setka chłopa pakuje się do jeziora i zaczyna … bieg?

To co się działo na początku trudno nazwać biegiem – zebraliśmy się w zwartą grupę z ręką na ramieniu osoby przed sobą niczym żywy pociąg brnęliśmy po pachy w wodzie, przez muliste dno jeziora. Trochę to trwało, po czym dotarliśmy do brzegu – z radością zacząłem biec, jednak po 30 metrach znowu wylądowaliśmy w jeziorze i zostaliśmy tam na bardzo długo. Nie powiem żeby trasa była monotonna, co chwila zmieniająca się głębokość, korzenie, wodorosty, tunele w trzcinach, małe wysepki na trasie przez środek jeziora – totalna abstrakcja. Po jakimś czasie technika pół-płynięcia, pół-biegu po dnie zaczęła wykazywać zdecydowaną przewagę nad technikami purystów biegowych. Czas płynął gdzieś obok ( a może to tylko ktoś zgubił zegarek), a na horyzoncie zaczął majaczyć brzeg. Nareszcie sobie pobiegamy – pomyślałem. Nic bardziej mylnego, po kilkuset metrach bieg zakończył się niepewnym skokiem do rowu wypełnionego zimną, czarną, lepiącą się i śmierdzącą breją. Chwila brnięcia w kanale i wyjście na brzeg, kilka metrów po brzegu slalomem między ciasno upakowanymi drzewami i kolejny skok do rowu. Tak już, o czym jeszcze wtedy nie wiedziałem, miało być do końca trasy. Trzeba przyznać, że umiejętności biegowe z pewnością nie decydowały tu o zwycięstwie. Do tej mordęgi potrzebna była ogólna wytrzymałość i stalowa psychika, która zmuszała wymęczone ciało do kolejnego wspinania się na błotnistą skarpę, choć przecież każdy z nas wiedział, że 5 metrów dalej znowu trzeba będzie skoczyć do cuchnącego rowu. Cóż, taki lajf – w rowie przekonałem się dlaczego warto mieć ochraniacze na piszczele – uderzenie w zakryty czarną breją korzeń wytłumaczyło mi to bardziej niż dobitnie. Na szczęście na trasie można było zawsze liczyć na ostrzeżenia od współbiegaczy czy pomocną dłoń przy windowaniu się z rowu.

Na pierwszym punkcie odżywczym wypiliśmy jakąś czekoladową przekąskę dla dzieci i zostaliśmy perfidnie okłamani, że to już połowa albo i więcej za nami i że już niedaleko. Akurat… na drugim punkcie gdzie dotarliśmy po pokonaniu kilku dodatkowych przeszkód, jak ściana z bali czy bardzo wąska betonowa rura w przepuście pod drogą okłamano nas ponownie, ale przynajmniej napiłem się kefiru. Od tego momentu zaczęło się jednak coraz więcej odcinków biegowych, gdzie można było w końcu wyprzedzić parę osób (w rurze szerokości ramion się nie dało :P). Okazało się, że nie jest tak źle, bo razem ze współtowarzyszem niedoli zaczęliśmy wyprzedzać skute łańcuchami pary z poprzedniego biegu. Dalej już monotonnie, bieg, slalom, rów i tak w kółko – do tego wspinaczka po linowej drabinie na pomost i ponowny skok do jeziora, jakiś płot, piwnica, budynek, tunel… gdzie ta cholerna meta? Nareszcie za kolejnym zakrętem wyłonił się finalny tor przeszkód. Radośnie wręcz przebiegłem opony i rzuciłem się szczupakiem do czołgania pod drutem kolczastym. Jeszcze tylko rów z wodą, kolejny drut kolczasty, opony i finisz po pomoście. Na finiszu oczywiście sprint, na metę wpadam zadowolony jak cholera, jak to ja krzycząc z radości – uścisk dłoni, na szyi ląduje ciężka podkowa na łańcuchu z pamiątkową tabliczką i można w końcu odpocząć.

Po chwili łapania oddechu na piasku czas na wstępne wypłukanie się w jeziorze – piach jak się okazało potrafił dostać się wszędzie. W radosnym nastroju pod prysznicem spod warstw błota wyłonił się człowiek – a jednak, bo po pierwszym spłukaniu nie było tego widać. Uśmiech jednak nie zmywał się z twarzy, mimo dziesiątek siniaków i zadrapań bieg ten okazał się tym na co czekałem – solidną walką z samym sobą na ciekawej i wymagającej trasie. Jedno jest pewne – wrócę tam za rok, bo choć katorżnik katuje, upadla i miesza z błotem to tym, którzy przetrwają daje w gratisie niesamowite wspomnienia. Są tylko dwa wyjścia, albo ten bieg znienawidzisz, albo pokochasz – na pewno nie przejdziesz koło niego obojętnie.

Reklama

Co myślisz?

Napisane przez Maciej

Reklama
Reklama

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Reklama
Debiiut Faddaha w Łodzi!

Adidas 10k Run

Makaron ze szpinakiem i cukinią

Makaron ze szpinakiem i cukinią czyli makaron na zielono