– Na ile kilometrów ten półmaraton?
No właśnie. Tak jak w Łodzi można pobiec maraton na 42 i na 10 km (w zależności od sił i biforka dzień wcześniej) tak i w Pabianicach półmaraton może mieć i 21 i 5 km, dzięki czemu mogłam zaliczyć swój pierwszy oficjalny start w półmaratonie jako mama. Chłopaki z RunningSucks o tym nie wiedzieli i męczyli się przez 21 kilometrów. Cóż…
No ale wracając do MOJEJ PIĄTKI. Rozgrzewki za bardzo nie zdążyłam zrobić, ale jak usłyszałam któregoś dnia na parkrunie, rozgrzewka jest dla mięczaków, więc strata niewielka.
Na starcie masa ludzi. Ja ustawiłam się z chłopakami z drużyny. Panowie mieli mnie poprowadzić przez pierwsze dwa kilometry. Obok nas Patrycja, która miała dociągnąć mnie do końca w zakładanym tempie (5:30/km – Alleluja!). Trochę mam tremę, ale raz się żyje. Zaczynamy!
1 kilometr: Gorąco. W doborowym towarzystwie, ale też w tłumie, trochę wyprzedzam. Nie jest łatwo, ale cały czas biegnę z chłopakami. Wszyscy biegniemy półmaraton, yeaaahhh!
2 kilometr: Coraz goręcej. Biegniemy, dość szybko jak na mnie, aż tu nagle okazuje się, że już czas się rozdzielić i ani się obejrzę, a z biegu masowego robi się bieg niemal towarzyski na kilkanaście osób bo tyle jest w zasięgu wzroku. Patrycję ciągle widzę, ale mi ucieka. Jest z górki, mogę pocisnąć. Ciężko mi… Po co mi to było?!
3 kilometr: Chwila cienia, ale i tak już płynę. Jakieś zakręty, puste ulice, czasem jakiś smutny człowiek przejdzie. Strażak miał kibicować, a jakby się zawiesił. Martwe miasto. My tu półmaraton lecimy, a nikogo to w Pabianicach nie rusza.
4 kilometr: Na temperaturę nie zwracam już uwagi. Najważniejsze, że widać już stadion. Lecę jakoś, a tu nagle podbieg! Cholera – tego w planach nie było! Patrycja zniknęła. Już jej nie dogonię. Ostatkiem sił dobiegam do stadionu, a tam dziewczyny z RysioTeam kibicują! Nagle odżywam! Dodały mi energii, to już naprawdę blisko, może nawet dam radę? Wbiegam na stadion, ledwo żyję, ponoć dziecko mi kibicowało, ale ja go nie widziałam. Dobiegam do mety, woda jest największą nagrodą.
28 min i 1 sekunda. I JEDNA SEKUNDA!!!
Znajduje Kasię, rodziców z Basią i… po paru minutach czuję się jak po każdym biegu. Wcale nie jestem padnięta, myślę, że mogłam pobiec szybciej, ehhh.
To pierwszy start po ponad roku, biorę na to poprawkę. Czekamy na chłopaków. Biegną. Dwa Marciny, a taty nie ma. Chłopaki honorowo na niego czekają.
W końcu dobiega, leje się z niego jak z cebra, ale bierze Baśkę na ręce i wszyscy wbiegają na metę – widok bezcenny.
Medale, chwała i najważniejsze – WODA. A potem jemy: chłopaki kotlety, ja podróbkę Twixa, Kaśka surówkę, a Basia mleko. Słońce nadal grzeje, chyba też jesteśmy zmęczeni. Wracamy do domu i padamy – w końcu przebiegliśmy półmaraton.
Wiecie, że medal na szyi 4-miesięcznego bobasa jest naprawdę olbrzymi??
Tekst: Agata