Jak zapewne wiecie jesteśmy drużyną wszem i wobec głoszącą, że bieganie ssie. Bieganie w upale ssie podwójnie. A bieganie w najgorętszy dotychczas dzień 2015 to już przykład skrajnej głupoty. Znacie nas już na tyle, że wiecie co było dalej. Oczywiście, że pobiegliśmy. Tym razem Sztafetowy Maraton, a idiotów było siedem sztuk obojga płci.
Oczywiście malkontenci będą narzekać, że przecież to już 1,5 tygodnia i jak to można tak późno wrzucać relację.
Po pierwsze opinie malkontentów mamy pomiędzy ch… i kupą kamieni w powiedzeniu znanego Radka S. Po drugie, każdy kto jest rodzicem wie jak ciężko zapanować nad dziećmi. Im ich więcej tym trudniej. Gdy liczba przekracza 5 zaczyna się prawdziwy Sajgon, a gdy dzieci te są jeszcze w pewnym stopniu upośledzone to jak spacer w tęczowej burce i koszulce TVNu podczas Marszu Niepodległości. Nie przedłużając – oto co nasza drużyna sądzi o bieganiu, a w szczególności o bieganiu Sztafetowego Maratonu Szakala.
Marcin
Zacznę nietypowo od podsumowania: V Sztafetowy Maraton Szakala i już nie muszę sobie wyobrażać jak będzie wyglądało bieganie w piekle. Tak, pogoda zafundowała nam iście piekielne warunki i szczerze mówiąc miałem dość biegania już w połowie rozgrzewki. Mimo to ruszyłem po starcie dość ambitnie, ale już po 300 metrach po raz pierwszy odezwał się jakiś cichy głos: zwolnij, jest tak gorąco, po co się męczyć. Siła tego głosu rosła proporcjonalnie z każdym okrążeniem. Nie pozostawałem wobec niego obojętny i przyśpieszałem tylko na ostatniej prostej, żeby reszta drużyny widziała że daję z siebie wszystko. Najmilsza była zmiana piąta i tylko tą zapamiętałem, gdyż w większości przebiegłem ją za jakimiś kształtnymi kobiecymi pośladkami, żal było wyprzedzać. Potem jeszcze jeden kilometr i ten wspaniały moment kiedy mogłem skosztować zimnego złocistego napoju. Zastanawiam się, czy biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne nie można było przejść od razu do tego punktu imprezy i na przykład zamienić 6x1km na 6×0,5l chłodnika chmielowego?
D-fence
1 kilometr
Cała naprzód!!! Przede mną jakiś grubasek, pokażę mu, jak jedzie Pendolino. Minięty, jeszcze te laski trzeba wyprzedzić. I tego gostka. Meta. O kurwa, gdzie jest lekarz???!!!
2 kilometr
Nie chcę już biec, ale mi kazali. Jakieś 50 metrów przede mną grubasek, ten sam. To ok., znowu pokażemy mu Pendolino. Haha, minięty. Gdzie ta meta???!!!
3 kilometr
Kuźwa, jakiś dzień świstaka, czy co? Ile razy można mijać tego samego grubaska? I dlaczego odcięli prąd w Pendolino???!!!
4 kilometr
Prąd jest, zeżarłem żel. Mijam grubaska, ale mnie mija ze trzech czy czterech. Gdzie jest Pendolino???!!!
5 kilometr
Grubasek powinien się ze wstydu pod ziemię zapaść, a ten dalej biegnie. Mijam go jak osobowy relacji Łódź Kaliska – Żakowice. Gdzie są te pieprzone Żakowice???!!!
6 kilometr
Grubaska łykam już na pierwszych metrach. Przed nim blond laska. Wyprzedzam ją, sapiąc jak parowóz. Ups, laska się chyba wkurzyła, bo wyprzedza mnie jak Pendolino furmankę. Ala ma fajny tyłek. Meta. Gdzie jest piwo???!!!
Asia
– Znów wcisnęła w nas swoje wielkie stopy – jęknęły buty – Ałaaaaaaa!!! Kamień wbił się w podeszwę, boli delikatnej wolnej aaaaaaa zakręt i po żużlu. Ratunku!!! Dwa miesiące nie biegała!!! Co jej odbiło? Spokój był. Uff, w końcu się zatrzymała!
No wreszcie drepczemy po miękkiej trawce na kocyku. Odpoczynek. O nie!!! Tylko pół godziny przerwy i znowu to samo okrążenie!!! O trochę liści w lesie, mmm mięciutko. Dajesz Mała, szybciej wyprzedzaj, aua znowu asfalt! Kamyk uwiera w bieżniku! Jeszcze chwila, żużel zakręt i meta! Ufffff!
Truskawa
Miało być tak pięknie… polskie lato, początek wakacji, 15 stopni, grzane wino, ogniska wokół których tłoczą się ludzie…
To nie… K*a mać lato przyszło, lato! 40 stopni, sucho jak w… jak… jak… – no sucho bardzo.
Pomysł prosty: biegnij kilometr, oddaj pałeczkę, umrzyj, zmartwychwstań, stań w kolejce, chwyć pałeczkę, biegnij kilometr… i to sześć razy – jak jakiś zjebany chomik w kołowrotku.
Ja nie wiem jak inni, ja byłem wyjątkowo przez los naznaczony, wyróżniony. Mnie tę pałeczkę dziewczyna dawała i ja dziewczynie przekazywałem… Trochę krępujące bo znam ich partnerów no ale cóż, czego się dla drużyny nie robi.
Impreza generalnie udana, dwa nieprzeszkadzające sobie światy biegły z sobą. Jeden niedościgniony, zawzięty z czasami dążącymi do 3 minut i reszta świata. Drugi ten wydaje się bardziej radosny, walczący ale bardziej z sobą a nie z innymi (pomijam konieczność wygrania z Trygrysicami i Tygrysami których serdecznie pozdrawiam).
Przed 1 km
Pestka to tylko kilometr … bułka z masłem … jestem niepokonany
Rozbieganie
Po co wymyśliliśmy to rozbieganie ?? w takiej temperaturze co nam go głowy …. Nie tak szybko !!!
1 km
Bilans na + czyli wyprzedziłem więcej nim mnie wyprzedziło. Jeszcze jestem uśmiechnięty.
2 km
Atak astmy – bilans 0 całkowite. Znaczy ja reprezentuję zerową formę.
3 km
Lepiej … już lepiej było spotkać się z teściową
Mój opiekun prawny mnie motywuje że jak zejdę poniżej 4 minut to mi kupi zabawkę w McDonald’s. taki chuj … szybciej ja zejdę i to dużo szybciej.
4 km
Biegłem przez chwilę z Kotką a nie przepraszam Tygrysicą – rozstałem się możliwie szybko bo mąż zazdrosny.
5 km
Czekam na 6.
6 km
Jak idiota chciałem nadążyć za tym co mnie wyprzedził – rekord trasy i życia ustanowiony. Bardzo blisko nagrody Darwina ….
Marysia
1 kilometr
Stojąc w strefie zmian dopadły mnie refleksje nad tym po co jesteśmy, dokąd zmierzamy
i jak dużą siarą byłoby upuszczenie pałeczki… Później zaatakowana bez ostrzeżenia palącym w gardło gorącym powietrzem wyłączyłam myślenie, jako zbędny luksus, w tych okolicznościach.
2 kilometr
Dokonałam wspaniałego odkrycia: jak wciągasz powietrze nosem to nie pali tak okrutnie! Musiałam się bardzo delektować swą niewątpliwą przebiegłością, bo okrążenie okazało się najwolniejsze.
3 kilometr
3 i 4 kilometr musiały być do tego stopnia traumatyczne, że wymazałam jej z pamięci.
Ktoś mnie próbował pocieszyć, że jak przebiegnę ten to już zostanie tylko połowa, ale to nie było w tym momencie zbyt pocieszające.
4 kilometr
Strategia drużynowa nie przewidywała, że to ja mam łykać konkurencję, ale chyba na tym kilometrze udało mi się wyprzedzić panią w niebieskim i pana w białym. Nie można jednak wykluczyć, że były to omamy.
5 kilometr
Jedna z mądrości, którą przekazał mi mój trener osobisty brzmi: przedostatnia przebieżka to najgorsza zdzira. Nie było tak źle, a może po prostu tak byłam już zamroczona.
6 kilometr
Próby motywowania mnie do przebiegniecie jeszcze jednego kilometra możliwością wyprzedzaniem lasek z cellulitem okazały się bezskuteczne. Jedynym co pozwoliło się zmusić, niczym wizja wygrania samochodu w losowaniu na innych biegach, był czekający na mecie zimny chmielowy izotonik.
Mist
Kilometr 6: Moje pierwsze okrążenie, wow jak szybko biegnę, tylko dlaczego mnie wszyscy wyprzedzają? Coś jest nie tak!
Kilometr 13: Dobra, tym razem lżej, nie ma się co przemęczać bo gorąco. W efekcie to moje najlepsze okrążenie.
Kilometr 20: Podejrzewam, że coś jest nie tak bo już trzeci raz wyprzedza mnie niska dziewczyna w białej koszulce.
Kilometr 27: Zabijcie mnie proszę czyli w każdym z nas czasem budzi się miękka buła.
Kilometr 34: Fuck yeah, w końcu nie dałem się nikomu wyprzedzić! To na pewno tylko moja zasługa.
Kilometr 41: Jestem szybki jak wiatr, pędzę niczym Seicento na mrozie, lecę jak Ryanair do Londynu. W efekcie moje najgorsze okrążenie.
Faddah
Biegałem już trzy razy w tym sztafetowym maratonie. Pierwszy raz z drużyną Sobka (biegampolodzi.pl) po pamiętnej popijawie, która skończyła się około 3 rano tego dnia, a to że wtedy wystartowaliśmy graniczyło z cudem (i z zimnymi Kasztelanami, które kupiliśmy po drodze).
Drugi raz biegałem u Rysia i przejmowałem pałeczkę od Piotrka Kędzi – tu stres był inny: wypaść jak najlepiej. Rok temu pobiegłem także u Rysia, i nawet zdobyliśmy puchar!
W tym roku poprzeczka została podniesiona jeszcze raz: moi team mates napisali już wszystko o tym biegu. Upał, skwar, kilometry rozgrzanej do czerwoności ścieżki wokół stawu w Arturówku oraz oczywiście nasi wierni kibice, którzy licznie przybyli obejrzeć czy na serio siedmioro z nas nie ma lepszych zajęć w niedzielę niż bieganie w upale. Nie mieliśmy.
Mój pierwszy kilometr był tak naprawdę ostatnim w naszej sztafecie, bo ustawiłem się na samym końcu do zmiany. Jako, że był to początek zawodów, to upłynął mi on na oglądaniu pleców wyprzedzających mnie biegaczy.
Na drugim kilometrze było już lepiej: może nawet nie wyprzedziło mnie więcej niż pięć osób. Do tego udało mi się też wyprzedzić truchtające koleżanki.
Trzeci. Tu chyba było najgorzej ze wszystkich. Zmęczenie i dość duża ilość wypitej wody w trakcie oczekiwania na moją zmianę spowodowały chlupotanie w żołądku oraz najgorsze tempo ze wszystkich okrążeń.
Na czwartym było już lepiej. Do tego do Agaty zadzwonił Gwidon, że chce nas odwiedzić więc korzystając z okazji zamówiliśmy u niego kilka zimnych izotoników z pianką. Innymi słowy “Biegiem po piwo” w wydaniu RunningSucks.
Piąty. Ciągle czekamy na Gwidona z Betty, którzy są już blisko. Kibicujący nam Ziemniak zastanawia się czy to już czas żeby rozpiąć koszulkę z ostatniego guzika pod szyją i zdjąć śliczne białe skarpetki, które idealnie komponują się z jego białymi nogami. Biegowo? Jakoś do przodu, wyprzedzam i nawet odrabiamy straty do 25 miejsca.
Szósty. Izotonik dotarł. Motywuję Marysię do szybszego biegu mówiąc, że na mecie czeka na nią cały izo. Na tym okrążeniu idę w trupa, co powoduje, że nic nie odrabiamy i zajmujemy planowaną przed startem 26 pozycję!
Czy mi się podobało? Powiem jak gubernator Arnie w obejrzanym dzień wcześniej Terminatorze: I’ll be back.
Na deser podsumowanie najwierniejszego z naszych kibiców, Ziemniaka.
– Ale na spokojnie. W ten dzień było cholernie gorąco, nie ciepło, nie gorąco ale cholernie gorąco. Wystarczyło stać żeby się spocić.
Na kocu kurewsko nie wygodnie: szyszki pod spodem i krzywa nawierzchnia (organizatorzy nawet nie zrównali podłoża pod koce – wtf ?!).
Ważne że były chipsy bananowe – takie chipsy tylko że bananowe – chyba 8,90 w Carrefourze. Jakieś owoce tez kobiałki przyniosły ale ja już jem chipsy bananowe to nie jem innych owoców żeby uniknąć zatrucia witaminami.
No i wzięli pałki w ręce i wystartowali – jak to na biegu – niektórzy stoją przy taśmie i się drą jakby pierwszy raz byli na biegu. Rozstawili im taśmy żeby się nie pogubili. Gorąco.
Na kocu dalej nudy ale chociaż jednego biegacza mniej (nie było tego z pałką w ręce a kilku darło się przy taśmach). Spać też na kocu nie pośpisz. A czemu? Jak pisałem wyżej niewygodnie, szyszki pod spodem i oczywiście ktoś się drze przy taśmach.
Minęło trochę czasu, pałki pozmieniały właściciela. Dalej niewygodnie i gorąco, ale przybył kolejny dyskomfort: tumany kurzu. Czemu? Bo gorąco i piach.
No ale wystarczy tej sjesty czas rozejrzeć się za hot-dogiem (czyt. budką z hot dogami) bo śniadanie było „biegacza”: 2 kanapki z dżemem… Jak się tym można najeść ? Fakt, że dżem zajebisty, bo własnej roboty z truskawek. Muszę poczekać aż ktoś wynajdzie dżem z mięsa (w sumie to niby tatar jest, ale na etykietce stoi tatar, a nie dżem z mięsa więc się nie liczy).
Wstałem z koca i już się spociłem bo jest cholernie gorąco… Budka z lodami, budka z napojami, budki z piwem. Wracam spocony na niewygodny koc. Poinformowano mnie, że żarcie jest tam gdzie byłem, ale w lewo i do góry. Znowu idę, znowu spocony bo znowu czyt. ciągle gorąco.
No! Jest jedzenie: kiełbasa. Odpada miała być parówka w bułce, schabowy, pierogi. K*wa mać! Ja chce hot doga… Wracam głodny.
Na kocu nic się nie zmienia, pojawiają się bardziej spoceni niż ja, biegną następni i tak dalej, a ja ciągle głodny. Chipsów bananowych ubywa.
Siódemka których zaszczyciłem obecnością dobiegła, pudła znowu nie ma bo tym razem nie pozwolili wymyślić Fadahowi jakiejś bzdurnej kategorii żeby go na pudło wcisnąć.
Niby już banan na twarzy, że wracamy ale niestety… Trzeba czekać na dyplom, jeden dyplom na tę siódemkę… Pewnie sobie potną i każdy dostanie kawałek, spotkają się na święta i składając te puzzle będą wspominać czasy wspaniałej sztafety.
W końcu można wrócić do domu na obiad.