“Po czym poznać triatlonistę na imprezie? Po niczym, sam Ci zaraz o tym powie”
Stryków, teren zespołu szkół, nieopodal biura zawodów. Godzina do startu, towarzystwo w trisuitach, niektórzy już w piankach lansują się i prężą. Podsłuchuje rozmowy. Ten miał taki czas na połówkę, tamten nie ma formy, ten był w Suszu, tamten w Gdyni, jeszcze inny dał czadu na pełnym w Borównie. Ale mój ulubiony cytat to: „To twój debiut? Na 1/4 tak, do tej pory robiłem same połówki”. Niby jest kilka dziewczyn, ale ja i tak widzę samych wyżyłowanych facetów ścigających się już w rozmowie. Nie chce myśleć co będzie zaraz w wodzie. Taka tam luzacka weekendowa atmosfera.
[ad id=’225′]
Tymczasem runningsucks
Nasza drużynę reprezentowało czterech zawodników: trzech sztafetowych – ja – pływanie („Czy dopnę się w piankę po porodzie?”), mój tata – rower („Patrzyłem na listę startowa, jest jeden gość starszy ode mnie”) i Faddah – bieg („Jezu, znów trzeba biegać!”) i jeden – ambitny – robiący całość: Marcin S. – tzw. D-Fence.
Niby robimy sztafetę ale ja i tak się czuje jakbym robiła IM. Chłopaki mnie zabiją, ale muszę opisać jak wyglądali.
Marcin w obcisłych spodenkach do pływania i bawełnianym t-shircie z Uniejowa. Przez prawie dwa lata biegałam w zawodach gdzie były różne koszulki. Ta była naprawdę najohydniejsza. Na szczęście D-Fence ją zdjął, bo (jak sam powiedział), nie po to całe wakacje hodował brzuch, żeby go teraz zasłaniać.
Tata – w bojowym stroju kolarskim i adidasach. Przy gąszczu espedeków wyglądał jakby wybierał się na przejażdżkę po okolicznym lesie.
Faddah w tradycyjnym stroju biegowym (postura szczypiora przy pozostałej dwójce), za to z dumnym numerem na ramieniu i łydce: „Oby jak najdłużej się nie zmył!”. Nie ma wprawdzie tylko kompresyjnego daszka (Mist nawalił, miał przysłać z Bydgoszczu), ale ogólnie gołym okiem widać: triatlon w naszym wydaniu to nie sport lecz radosna rekreacja.
Tyle o profesce naszego zespołu. Anka od D-Fence nas ustawia do zdjęcia: „Ramoto, ustaw się” (to chyba do Marcina) i „Panie Krzysiu, bardziej w prawo” i komentuje. Gdy pytam, czy będzie relacja w Gazecie to nie czekając na odpowiedź męża odpowiada: „No co Ty, musieliby napisać, że wice-naczelny utonął!”. Tak nam czas mija. Strategii nie ustalamy, ale jedno jest pewne: chcemy ukończyć.
Ruszamy!
To znaczy ja i Marcin w stronę wody, a reszta kibicuje. Ja wskakuje się rozgrzać (choć po zapięciu pianki i tak umieram z gorąca), Marcin uznaje, że woda jest za zimna i łazi po brzegu. Ogólnie to wody – w przeciwieństwie do Fabrykanta tutaj nie brakuje. W końcu wskakujemy, a ja nie mogę go słuchać, jak to wolno pływa i „i tak będzie ostatni”. Ruszamy niemal na końcu, żeby nas nie zabili.
Do boi płynie się trudno, kocioł ludzi taki, że spokojnego zalewu robi się morze z falami, przynajmniej takie jest moje odczucie.
Czepek numer 37 jest blisko mnie. Wiedziałam, że kokietuje i wcale nie będzie ostatni. Za boją jest już lepiej, mam trochę miejsca dla siebie i nawet przyspieszam. Ani się obejrzałam, a byłam na brzegu. Kilka sekund przede mną był Marcin – poznałam go po żółtym czepku:) Biegnę do taty, daje czipa i… po około 24 minutach triatlon mam już za sobą, ja to jednak umiem się ustawić!
A potem:
Trochę tacie kibicujemy z Faddahem, ale muszę już jechać po Basię by zwolnić babcię. Przyjeżdżam z Baśką, Faddah właśnie dobiegł, dostał medal więc po chwili córka już może go z zaciętością pogryzać. My idziemy coś zjeść i czekamy na dekorację.
Tak! Jest pudło! Zajęliśmy całkiem dobre trzecie miejsce!!! Nagroda od miasta Stryków, gadżety lokalne, np. koszulka, która wygrywa z Uniejowem (sic!). D-Fence – nie wiem, które miejsce (ale na pewno nie ostanie!), ale jestem z niego mega dumna, choć… następnym razem (a będzie nie jeden!) nie dam się już przegonić!