Relacja, relacja – no miałem ją napisać już w poniedziałek, ale masowe wrzucanie fotek na FB okazuje się być zajęciem masakrycznie czasochłonnym szczególnie jak FB gubi zdjęcia i potem nie wiesz, które weszły a które nie. Nic to, zrobię to we wtorek, pomyślałem układając się do snu zbyt późno. We wtorek wypiłem kawę, siadłem do kompa i zasnąłem w fotelu. Dzisiaj jak widać zacząłem już pisać więc jest dobrze. Oczywiście dla mnie, bo Was czeka jak zawsze ściana tekstu w moim wykonaniu. Aż Wam współczuję 😛
W niedzielę zamiast spać jak normalni ludzie wstaliśmy rano i pożegnawszy się z kuzynką ruszyliśmy szukać busa do Malborka. Po krótkiej sprzeczce z kierowcą busa wpakowałem się z rowerem na chama i wkurzony obserwowałem trasę. Kasia chyba chciała mnie uspokoić rozmową, ale jakoś nie bardzo łapałem wszystkie wątki. Okazało się, że przewidywania kierowcy, że tłumom ludzi ładującym się do busa będzie przeszkadzał rower były dość nietrafione. Oprócz nas jechała zawrotna ilość trzech osób. Wysiadka i na zamek marsz. Taki był plan, ale po drodze był Mac więc jednak zmiana planu i kawa! Okazało się, że pod McD stoi już kilka szos, a triathloniści wcinają przeróżne śniadania mistrzów. Różne dziwne rzeczy jadam, ale jakoś zestawów z Maca przed zawodami nie testowałem, tylko shake’a 😉
Dobra koniec pitu pitu pakiet i szykujemy się. Spacerowym krokiem udajemy się do biura zawodów, które jest bardzo fajnie położone. Rzut kamieniem od zamku, na rozległym parkingu między rzeką, a stawem. Namioty, stojaki, meta wszystko szykuje się na przyjęcie ponad 500 zawodników i zawodniczek. Idąc za tłumem chcę się upewnić, że to właściwa droga do biura i wpadam na Bo. Dobrze, nie trzeba będzie się szukać telefonicznie! Krótka rozmowa i dogadany na potem ruszam po pakiet, a tutaj zonk. Mojego pakietu ni ma! No nic, panie w biurze pracowicie go szukają ja zaś odbieram akredytację dla Kasi i spokojnie kontempluję pięknego białego Speca, który już wisi w strefie zmian. Trzeba przyznać, że wizja startowania z numerem wypisanym markerem na kartce nie uśmiechała mi się szczególnie, ale co zrobić, jak mówi trener Piechniczek „trzeba zapie**alać”. Pani z biura dotarła do mnie z zapasowymi taśmami, nożyczkami i markerem chcąc wyprodukować dla mnie całkiem nowy numer, a tu jak grom z jasnego nieba pada pytanie z boku: „Czy nie chodzi aby o numer 487?” Indeed! Okazało się, że mój pakiet ma Pan Sebastian z numerem 387. Raz, dwa sprawa załatwiona no to do strefy.
Wszystko co miałem ze sobą zabrać było gotowe w torbie, obkleiłem co trzeba dałem się opisać z każdej strony i w trzepacko wyglądającym kasku wesoło wkroczyłem do strefy. Rowerów było tam już całkiem sporo, ale tłoku jeszcze nie było. Spokojnie zawiesiłem maszynę na wyciągnięcie ręki od wspomnianego już speca, poukładałem co trzeba gdzie trzeba i założyłem strój! Okazało się, że producent nie napisał na metce, że oprócz wspomnianych ficzerów strój daje +15 do zajebistości. Od razu poczułem się jak Pro! W ubiegłym roku miotając się chaotycznie na pewno nie wyglądałem jakbym wiedział co robię. Tym razem pewna postawa i dopracowany plan (oczywiście, że był dopracowany i tej wersji będę się trzymał!) sprawiły, że mogłem udawać triathlonistę ze znacznie lepszym efektem. Jeszcze rekonesans strefy zmian, obczajenie co fajniejszych rowerów i można się powoli rozruszać, bo czas nieubłaganie leciał coraz szybciej. W trakcie obczajania spotkałem Bo, chwilę porozmawialiśmy i ruszyłem dalej. Kilkanaście metrów dalej trafiłem na Weronikę, również chwila rozmowy i ruszam dalej. Oj dziewczyny zestresowane – taka myśl krążyła mi po głowie. Obejrzałem sobie maszyny czołowych zawodników, ale jakoś nie miałem śmiałości podejść i zagadać.
No dobra, my tu gadu, gadu, a start się zbliża. Odprawa zaliczona, co prawda słabo słuchałem, a więcej gadałem z Kasią, Bo i Błażejem z Suchą Szosą oraz delektowałem się smakiem żelu (gdybym nie sprawdził na opakowaniu nadal bym nie wiedział co to miało być). Powrót do strefy, pianka na nogi i już chcę się zapinać, a tu okazało się że jednak na lewą stronę… Pro jak nic, dobrze że nikt nie patrzył 😛 Chwilę potem ubrany do pasa ruszyłem wcisnąć się w kolejkę do wody. Wejście do wody było bardzo wąskie więc trochę to trwało, woda w pierwszej chwili zimna już za moment przyjemnie chłodziła rozgrzane ciało. Na moje lewe oko w słońcu było ok. 30 stopni. Nie to co w ubiegłorocznym debiucie, ale i tak niemało. Nogat trochę bajorowaty, ale widziałem trochę dalej niż łokieć więc znowu nie tak źle. Lekka panika przy wejściu do wody, ale nie oszukujmy się że drugi raz w wodach otwartych bez żadnych treningów pomiędzy więc i tak nie było tak źle. Trochę żabki, trochę kraula, trochę grzbietu – oddech się uspokaja. Zagaduję ludzi przy filarze mostu, ale nie ma już nawet milimetra żeby się wcisnąć więc leżę sobie spokojnie na plecach i obserwuję most nad sobą. Lekko macham nogami żeby przeciwdziałać leniwemu nurtowi i po chwili wynurzam się tuż przed mostem.
Czyste błękitne niebo, gdzieś w oddali jakiś leniwy cumulus i nagle BUUUUUUU! Syrena z motorówki i zaczęła się pralka, a ja zupełnie niechcący zdryfowałem do przodu. Masakra jak Ci ludzie szybko pływają. Przewaliło się po mnie stado Phelpsów, kopniaków i szarpnięć co niemiara. Panic mode on – aż mnie kolka od rwanego oddechu wzięła. Zwolniłem więc i popłynąłem sobie swoim tempem. Aż do nawrotki miałem spokój a tam znowu walka na całego. Co jest do cholery, przecież nie możecie wszyscy pływać tak wolno jak ja – pomyślałem zdziwiony tym tłumem. Po nawrocie nurt w plecy, odbijam w lewo i płynę sobie prawie w szuwarach bo zahaczam ręką wodorosty i łodygi nenufarów, ale lepsze to niż kopać się z tymi ścigaczami – to nie na moje umiejętności pływackie. Po chwili – bo w wodzie zupełnie tracę poczucie czasu – wychodzę z rzeki i truchtam sobie do strefy zmian. I tu sukces, jeszcze na podbiegu udaje mi się ściągnąć rękawy pianki dzięki czemu czuję się prawie jak McCormack. Z uśmiechem na twarzy do strefy, butelka z wodą na łeb żeby zmyć z siebie rzekę. „Szybka” zmiana i jazda. Czas z pływania 23:27, z T1 3:52 innymi słowy prawie 13,5 minuty straty do lidera. Zacząłem mieć przeczucie, że mogę nie wygrać tych zawodów! Przycisnąłem więc i już po 100 metrach leżałem sobie na lemondce pedałując zawzięcie, a tu nie wiadomo skąd zakręt z nieciekawym przejazdem przez tory. I po co ja się rozpędzałem? Skoro już się wlekłem to wciągnąłem żel i dopiero wtedy przycisnąłem. Noga zdecydowanie podawała, bo wyprzedzałem prawie non stop. Jakieś 2km po pierwszej nawrotce minąłem Bo, której chyba się to nie spodobało, no ale ja tu po zwycięstwo przyjechałem, więc nie ma litości! 😛
Druga nawrotka to już zupełnie inna historia. Wjechałem w nią tuż po wyprzedzaniu, do tego za ciasno co skutkowało wywrotką. Poleciał rower, ja sam bez strat. Jeden izotnik się rozlał, a ponieważ wiśniowe Oshee ma kolor jaki ma wielu potem myślało, że był tam krwawy wypadek, a to tylko ja spieprzyłem nawrót. W tym miejscu przepraszam wolontariuszkę, której przy feralnym upadku urwałem pasek od torebki. Wskoczyłem na rower i jazda. Dalej do mety już bezproblemowo. Na 40 kilometrze ostatni żel Wyprzedzałem sobie spokojnie ścigając się z pomarańczową czasówką Meridy. Do strefy zmian dojechałem tuż za moim wybranym przeciwnikiem. Czas 1:17:06 co dało mi niespodziewaną średnią 35 km/h, bo oczywiście jak to ja jechałem na pałę. Nie będę się tu dodatkowo rozwodził o moim liczniku 😉 Zsiadając z roweru usłyszałem coś o najlepszym biegaczu imprezy Marcinie Koniecznym i sobie pomyślałem – Niemożliwe, żeby dopiero zsiadał z roweru! Nie zsiadał, zaczynał drugie okrążenie biegu.
Tym razem zmiana poszła mi całkiem dobrze, buty, czapka, okulary, przestawienie Garmina na bieg, łyk izo i jazda. T2 w 1:42 to chyba nie tak tragicznie, choć pewnie da się z tego coś jeszcze urwać. Ale to nie czas na rozważania, tylko czas na bieganie. Tutaj jak to w bieganiu bez wielkiej filozofii. Lewa noga do przodu, prawa noga do przodu i powtarzać do skutku. Nogi szły luźno, oddech równo, tylko serce coś ledwo dawało radę. Ale nie martwiłem się za bardzo, bo po pierwsze od początku wyprzedzałem, a po drugie to przecież tylko dyszka. Po pierwszym piknięciu rzuciłem kontrolnie okiem na Garmina, zadowalające 4:35, co prawda chciałem zacząć wolniej i przyspieszyć, ale postanowiłem to olać i pobiec na czuja. Tak też zrobiłem. Na każdym punkcie dwa kubki z wodą – jeden na głowę/kark z drugiego dwa łyki i reszta na twarz i do mety. Niewiele pamiętam z trasy biegowej, ale jak patrzę na czasy poszczególnych km wychodzi na to, że im dalej tym wolniej. Nie odczuwałem tego w ogóle, choć pod koniec byłem już trochę zmęczony. Ostatni kilometr oczywiście przyspieszyłem, choć również tego nie zauważyłem. W moim mniemaniu tupałem sobie cały czas w równym tempie. Bach i meta, 50:38. Medal na szyję, całus od Kasi i dużo wody!
Podsumowując 2:36:45, 173 miejsce w open i 29 miejsce w kategorii wiekowej. Procentowo znacznie lepiej niż w Suszu, więc od razu zadowolony. Zmieściłem się też w założeniach, więc zadowolony podwójnie. Co prawda za metą tego nie okazywałem, bo byłem po prostu zmęczony 😛 Start miał sprawdzić moją formę przed połówką w Gdyni i zrobił to. Innymi słowy będę kontynuował to co robię z małymi modyfikacjami w mojej najsłabszej dziedzinie czyli w pływaniu. 23:27, to dolna granica tego co zakładałem. Wiem więc, że muszę zmienić tę krępującą ruchy ramion piankę i nauczyć się w końcu pływać! Jeśli chodzi o rower nie spodziewałem się, że pójdzie tak dobrze. Coś tam sobie oczywiście roiłem, ale moje jazdy treningowe rzadko przekraczają średnią 31km/h więc raczej traktowałem to w kategorii pobożnego życzenia niż realnego założenia. Treningowo planuję cisnąć na rowerze mocniej żeby w Gdyni utrzymać taką samą średnią na dwukrotnie dłuższym dystansie. Jeśli chodzi o bieg poszło minimalnie słabiej niż zakładałem (miało być 4:30, było 4:46), ale nie mam tu wielkich zastrzeżeń. Może następnym razem przyda się jednak więcej kontroli na dalszym etapie. Przedstartowo zakładałem wynik pomiędzy 2:20, a 2:40. Co prawda trochę machnąłem się w obliczeniach, bo zapomniałem doliczyć do założeń T1 i T2, no i umknęło mi, że trasa biegowa ma o 500 metrów więcej. Innymi słowy po korekcie obliczeń założenia powinny wyglądać tak: 2:26:30 – 2:46:30. Uświadomiwszy sobie to, że liczenie założeń na kalkulatorze w komórce pijąc kawę w McD niekoniecznie jest dobrą metodą prognozowania wyniku uśmiechnąłem się do swojego czasu znacznie szerzej. Pozostaje mi tylko trenować i liczyć na to, że w Gdyni nie utopię się w morzu. Do zobaczenia na kolejnych zawodach!