Połówka żelaza już we krwi czyli Susz Triathlon 2012

Radość po nie utonięciu w jeziorze - bezcenna, za resztę zapłacisz bólem za linią mety
Radość po nie utonięciu w jeziorze - bezcenna, za resztę zapłacisz bólem za linią mety
Reklama
Radość po nie utonięciu w jeziorze - bezcenna, za resztę zapłacisz bólem za linią mety
Radość po nie utonięciu w jeziorze – bezcenna, za resztę zapłacisz bólem za linią mety

Jak już wspominałem jakiś czas temu lekarz stwierdził u mnie niedobór żelaza i zalecił jakąś suplementację. Tabletki to jednak sposób dla mięczaków – stwierdziłem autorytarnie i swoje niedobory postanowiłem uzupełnić połówką żelaznego człowieka podczas Herbalife Susz Triatlhon 2012. Czy mi się to udało przeczytacie dalej.

W tym celu przede wszystkim sprawdziłem gdzie jest ów Susz – okazało się, że to Mazury co w sumie wydawało mi się całkiem logiczne bo pływać miałem w jeziorze (tak wiem, że jeziora są też gdzie indziej – nie wymądrzajcie się). Po dalszych przemyśleniach stwierdziłem, że warto by mieć tam gdzie przenocować, bo ten dystans to tak trochę długi jak dla mnie, więc może warto się wyspać spokojnie, a nie jechać tam rano z Torunia. Wybłagałem nocleg w pensjonacie w Iławie i w piątek przed południem wraz z piękną Katarzyną, moją najwspanialszą kibicką wyruszyliśmy na podbój Mazur. Prowadził nas Krzysztof Hołowczyc, ale najwyraźniej mało jeździł po tamtych okolicach, bo okazało się że słabo zna objazdy zamkniętych tras.

Gdy już dotarliśmy na miejsce miło zaskoczyła nas ilość miejsc parkingowych w pobliżu biura zawodów, choć żeby tam trafić wypytywaliśmy ludzi („Skręci Pan przed mleczarnią”) bo żadnych strzałek nigdzie w mieścinie nie było. Dojeżdżając do plaży z daleka widać było wielkie dmuchane boje w jeziorze. I ja mam to jutro przepłynąć – pomyślałem? Dla wyjaśnienia dodam, że dystans 1,9km pokonywałem treningowo niejednokrotnie jednak tylko w basenie. Stąd wizualizacja tej odległości na jeziorze trochę zachwiała moją pewnością siebie (jakby w ogóle było jej tak dużo). Nie zwlekając udaliśmy się po odbiór pakietu, dostałem reklamówkę wypełnioną całą stertą promocyjnej makulatury, czipem, kilkoma numerami startowymi, czepkiem, koszulką i batonikami. Dostałem skierowanie na oznaczenie mnie bransoletką i numerami ( poczułem się trochę jak nowy więzień w Alcatraz ). Zielona opaska jak się okazało dawała mi wstęp do boksu rowerowego natomiast numery mam do dziś i lansuję się z nimi na mieście ( pani władająca pieczątkami obiecała, że same zejdą w przeciągu tygodnia ).

Bogatszy o stylowy tatuaż z numerem 225 jak również markową bransoletkę Herbalife ruszyłem za Kasią zwiedzać Expo. Ponieważ nie mam żadnych doświadczeń z innych imprez triathlonowych (szokujące wyznanie jak na debiutanta, co?) nie bardzo miałem się do czego odnieść. Obeszliśmy sobie całość, pośliniłem się trochę w okolicy rowerów (ale kulturalnie starałem się nie ślinić zbyt ostentacyjnie ani na zębatki), zapłakałem gdzieś w środeczku po uświadomieniu sobie po raz kolejny ceny tych cudeniek, po czym zakupiłem sobie pasek na numer za peelenów 19. Okazało się to dobrym wyborem gdyż towar ten już następnego dnia okazał się być w całości wyprzedany. W międzyczasie przedyskutowaliśmy z Kasią czy różowo turkusowe buty Zoota będą pasować do jej biegowej kreacji, jednak zostałem poinformowany, że nie. Co ja tam wiem, w końcu nawet bym nie nazwał tych kolorów gdyby nie Internet 😉

Pokręciliśmy się trochę po okolicy po czym stwierdziłem, że kostka w pobliżu jeziora wygląda zachęcająco, samo jezioro też całkiem ciekawie, tylko asfalt i bruk po którym dotarliśmy do miasteczka (ten sam, którym miałem nazajutrz żwawo po…ać na rowerze) nie był zadowalający. Prawdę mówiąc był do dupy w przeciwieństwie do gładziutkiej jak stół drogi Iława-Kisielica, ale nie żebym coś sugerował 😉 Po krótkim oglądzie okolicy uznaliśmy, że czas coś zjeść – wybór padł na pizzę, a ja jako kierowca nie mogłem dorzucić do tego izotonika w piwie, który tak bardzo zalecał mi Pan na stoisku z odżywkami na Expo.

Po nasyceniu ciała przyszedł czas nasycić umysł. Jak na razie wypełniały go jedynie: trochę osadu teorii, strzępki regulaminu, czarne kruczki pytań i cała masa obłoków wątpliwości. Udaliśmy się więc na odprawę. Przy okazji odprawy Kasia, która dobrze rozejrzała się po okolicy poinformowała mnie, że fajni ci Ajronmeni i że jest zdecydowanie lepiej niż na przeróżnych biegach. Cóż, mimo bycia facetem musiałem przyznać rację i przełknąć poczucie, że może nie do końca jestem na właściwym miejscu. Nic to, telebim się rozświetlił, na scenie zjawił się główny sędzia oraz dyrektor zawodów i zaczęli rozwiewać nasze wątpliwości. W miarę jak postępowała odprawa czułem, że stres ze mnie spływa. Na koniec przy serii pytań dowiedziałem się, że chip zakłada się na szybszą nogę. Niestety nadal nie wiedziałem, która to w moim przypadku. Po odprawie makaron, jazda do Iławy, piwko, sprawdzenie roweru i sprzętu, izotonik i spać.

Oj ciągnie się ta relacja co? No, ale wrażeń już pierwszego dnia było tyle, że nie sposób było o nich nie opowiedzieć. Dzień zawodów rozpocząłem dość wcześnie bo ok. 5:30. Oczywiście rozpocząłem go od żebrania o sen – „Jeszcze tylko 5 minut!” na co dostałem informację, że mam się ogarnąć, bo co to za Ajronmen co tak płacze. Prawie by mnie to ubodło gdyby nie fakt, że już właściwie ponownie spałem. Po 5 minutach budzik zadzwonił ponownie. Ogarnięcie się i zjedzenie solidnego śniadania zajęło nam tyle czasu ile dzień wcześniej zaplanowaliśmy, co natchnęło mnie dość optymistycznie. A propos solidnego śniadania – czytałem, że niektórzy jada na 2 bułkach z dżemorem czy inną nutellą. Ja do takich nie należę. Poszły 2 buły, z serkiem twarogowym, mięsem, pomidorami i 1 z dżemorem, do tego kabanosy i takie fajne zawijarce z łososia z serkiem chrzanowym (to pewnie ma jakąś nazwę, ale cokolwiek to było, było pyszne – dzięki Kasiu :*). Do tego kawa z mlekiem i herbata – wyjątkowo tym razem słodzone, a jeszcze bardziej wyjątkowo cukrem cynamonowym (to dłuuuuga historia, więc nawet nie pytajcie :P)

No to graty w samochód i jazda do Susza/u (jakkolwiek się to cholerstwo poprawnie odmienia). Na drodze długa kolumna samochodów na blachach z całej Polski z czego jeden z rowerem na bagażniku. Podłączyłem się więc grzecznie i zgodnym rytmem dojechaliśmy sobie do sielskiego miasteczka. Miasteczko z okazji zawodów oflagowało się solidnie, widać już było oznaczenia trasy, przygotowane pachołki i inne utensylia przydatne przy organizacji takiego eventu. Zajechaliśmy pod samo gimnazjum, graty w łapki i tupiemy do strefy. Za bramkę ochroniarze wpuszczają już tylko mnie – po tym jak oprócz bransoletki założę kask z numerami, pokaże chip i duży numer. Ochrona lepsza niż w Fort Knox, jednak patrząc jaka kasa w sprzęcie stała tam już od poprzedniego wieczoru to w sumie się nie dziwię. Ucieszyłem się bo w strefie zmian były skrzynki, a już martwiłem się że to, że nie zakupiłem takiej oznacza, że będę przebierał się prosto z torby. Rozpakowałem graty, powiesiłem rower i poszedłem otrząsnąć się trochę z narastającego stresu. W międzyczasie próbowałem zjeść żelobaton z Nutrendu, jednak po raz kolejny przekonałem się, że zdecydowanie bardziej wolę zwykłe żele. Cały czas zapijałem to Pałerejdem i martwiłem się co to będzie na rowerze, skoro już teraz rzygać mi się chce od tego syfu… Ja się stresowałem, Kasia mnie uspokajała, a czas leciał.

Jakiś czas przed startem (nie pytajcie mnie jaki, bo za bardzo się stresowałem) zamknięto boks rowerowy. Poszedłem więc przebrać się w piankę i bujnąć na plażę. Poziom stresu narastał, bo nadchodziła godzina próby, a właściwie próby godzin kilka. Cały czas nie wiedziałem czy ubrać piankę czy nie. Miałem ją od tygodnia i testowałem ją tylko w basenie. Raz. I nie było jakoś super. Ponadto była to w sumie pianka do surfingu, która uciskała mnie tu i tam. Nikt z pytanych nie potrafił jasno odpowiedzieć płyń w piance/bez. Ponadto problemem było jezioro. W sumie nie pływałem ani razu w wodach otwartych, a strasznych historii o ludziach sparaliżowanych strachem i tonących w pierwszym kontakcie z jeziorem trochę się naczytałem ( dzięki chłopaki! ). Innymi słowy przede mną była dyscyplina, której najbardziej się bałem. Z testów w basenie wynikało, że powinienem się zmieścić w 43 minutach. Miałem więc 27 minut zapasu, a jeden z sędziów zapewniał, że każdy da radę. Krążyłem więc zdezorientowany po plaży wśród wypakowanych Ajronemenów w profesjonalnych piankach nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. Pomoczyłem się trochę w wodzie i oczekiwałem kiedy będzie ten start. Poszedłem jeszcze do Kasi po buziaka na szczęście. W gratisie dostałem slapa w twarz z hasłem żebym się ogarnął po czym ruszyłem do wody.

Start dla dystansu ½ IM był z wody więc trzeba było tam dopłynąć i wisieć w wodzie dopóki sędzia w kajaku nie pozwolił ruszać. Pierwsze zanurzenie głowy pod wodę i ogarnęło mnie przerażenie. Nie widziałem dalej niż własny łokieć. Jak ja mam płynąć w tej breji kiedy nic nie widzę? Zrozumiałem o czym mówiły historie z paniką. Na moment przeszedłem od kraula do odkrytej żabki, uspokoiłem oddech i krytą żabką na przemian z kraulem oswajałem się z zanurzaniem głowy pod wodę, w której właściwie nic nie widziałem. Po dopłynięciu na start miałem na to kolejne kilka minut co skwapliwie wykorzystałem by wraz z hasłem START ruszyć dzikim rwanym kraulem do przodu. Kocioł, obijanie się, kopniaki, szarpany oddech – to mniej więcej działo się cały czas na pierwszych 250 metrach. Potem się uspokoiło w wodzie, a i ja uspokoiłem siebie. Powtarzałem sobie w myślach: „oddychaj spokojnie, trzymaj rytm, długie spokojne pociągnięcia” I wyciągałem się spokojnie płynąc coraz sprawniej… aż do momentu gdy znowu na kogoś wpadłem. Trochę mnie to irytowało, bo przyspieszałem tylko po to żeby na kogoś wpaść i spanikować (no na basenie nie mam takich sytuacji :P). Na szczęście momenty paniki też do czegoś się przydały inaczej zapomniałbym zupełnie o nawigacji. I jakoś tak szło. Na nawrocie walka o życie i miejsce nasiliła się i chyba tam przestałem się przejmować wpadaniem na kogoś, a już zupełnie ignorowałem ludzi wpadających na mnie z tyłu.

Z wody wyszedłem szczęśliwy jak nie wiem co. Po pierwsze przeżyłem, po drugie o dziwo płynęło mi się lepiej niż w basenie, a po trzecie jak się okazało potem czas był tylko o 2:22 gorszy od mojego personal best z basenu. Cóż – cienias jestem w pływaniu, ale założenia zrealizowałem. Uśmiech nr 3 na twarz, pomachałem do Kasi, którą zaskoczyłem tym, że nie utonąłem i pojawiłem się tak szybko. Zobaczyłem, że dopinguje mnie z transparentem (no nie mogłem dojść kiedy i skąd je wytrzasnęła) – dało mi to kopa więc wbiegłem do strefy zmian.

W strefie szarpałem się z pianką jak Slash struny swej gitary (oliwka jednak nie pomogła). Gdy w końcu udało mi się ją zdjąć zaczęła się ekwilibrystyka z ubieraniem stroju rowerowego pod ręcznikiem – przed zawodami postanowiłem jechać jak zawsze bez bielizny pod nim, a stroju tri nie miałem, stąd zawodnicy obok mogli zwrócić uwagę na to niecodzienne zjawisko. Jednak zgodnie z przewidywaniami olali mnie totalnie i zajęli się swoimi zmianami. Ponieważ nie miałem tu żadnych założeń czasowych oprócz wyrobienia się poniżej 10 minut, więc jestem z siebie dumny, a co. Na rower ruszyłem z mocą i energią niczym króliczek Duracela na imprezę ze zwykłymi króliczkami. Skąd to porównanie?

Ano stąd, że właściwie całą trasa rowerowa poszła mi naprawdę świetnie. Jechałem szybciej niż zakładałem, i wyprzedziłem całą masę osób z pływania (ponad 100 osób) – w dodatku do 75 kilometra jechało mi się lekko i przyjemnie mimo beznadziejnego asfaltu i bruku, który będą pamiętać wszystkie co bardziej czułe i nieczułe części mojego ciała. Do tego na trasie w okolicznych miejscowościach masa spontanicznych kibiców dopingująca rowerzystów oraz moja osobista dopingująca w pobliżu strefy z bidonami. I jak tu nie czuć mocy w nogach?

Z ciekawostek na rowerze zastosowałem tą samą taktykę co na bieganiu – starałem się wyprzedzać na podjazdach (coś jednak dało mi podjeżdżanie pod 4 duże podjazdy na każdym długim treningu) – metoda ta okazała się zadziwiająco skuteczna. Minimalną stratę czasu zaliczyłem gdzieś między 15. a 20. kilometrem pierwszej pętli gdy oddawałem swoją dętkę jakiemuś pechowcowi, ale ja się ścigam tylko z samym sobą na razie, więc niech i on ma tą możliwość – pomyślałem po czym ogień i jazda! Po drodze zdążyłem upierdzielić się żelem, z którego tubki zapomniałem zerwać folię ochronną, wypić jeden z bidonów z Oshee i oddać porwany z bufetu bidon z wodą jakiejś dziewczynie z warkoczykami na nawrocie w Chełmżycy oraz zaliczyć ostrzeżenie za drafting (akurat jakbym to robił specjalnie, nigdy wcześniej nie startowałem na rowerze). Tak to w dobrym humorze dojechałem do strefy zmian, gdzie przekonałem się, że gładkie opony + piasek na asfalcie = 2 metry poślizgu przez co prawie wpadłem na belkę dzielącą strefy. 90km pękło w 3:00:05 więc właściwie zgodnie z planem.

No to teraz bieg pomyślałem sobie – teraz będę cisnął! Szybka ekwilibrystyka z przebieraniem, wszak musiałem ponownie ubrać bieliznę oraz drużynową koszulkę. Plan na T2 podobny jak na T1 – nie świecić gołym tyłkiem i zmieścić się w 10 minutach. Z pudła zabrałem żel i ruszyłem na trasę. Pomny wskazówek Chrissie pić i jeść miałem zamiar dopiero po 1 kilometrze. Problem był w tym, że w ogóle nie czułem nóg. Nie żeby były zmęczone czy coś, biegły jakby same przez co nie czułem czy biegnę szybko czy wolno. Okazało się jednak, że zdecydowanie za szybko. Plan był zrobić całość w tempie 5:30-5:40 czyli jak na spokojnym wybieganiu. Okazało się że pierwszy kilometr poszedł w 4:45 i za cholerę nie mogłem kontrolować nóg na tyle żeby zwolnić. Drugi trochę wolniej bo w 5:05 czyli nadal zdecydowanie za szybko. No jakaś masakra… W takim tempie to ja nie biegam połówek, musiałem więc zwolnić. Do końca pierwszej pętli udało się ustabilizować prędkość na 5:30-5:40, co w praktyce dało lepszy czas niż zakładałem, ale mogło się zemścić później. Jednocześnie korzystałem dzielnie z wody, Izo i pomarańczy na każdym punkcie, a także chłodziłem się gdy tylko mogłem gąbkami, wężami z wodą czy pod kurtyną wodną –30 stopni w cieniu to jednak nie jest moja ulubiona temperatura do biegania.

Na nawrocie Kasia z banerem, że czeka na mnie na mecie i żebym zapierdalał. Wybucham śmiechem i ruszam realizować życzenie swojej Pani. Jednak na drugiej pętli nie było już tak lekko. Około 8km zaczęła mnie łapać kolka. No to tłukę się w bok i zwalniam, ale diabelstwo nie odpuszcza. Zaczynam wlec się żałosnym tempem 6:00-6:05, a kolka trzyma jak tonący golarkę elektryczną czy jakoś tak. Od 10. km zaczyna się żenujący Galloway. Tego się po sobie nie spodziewałem, ale po prostu nie mam sił na więcej niż 2km biegu 100-200m marszu + marsz na punktach odżywczych. Czuję się zdołowany i na dnie. Nie wzrusza mnie to, że inni też tak robią, to ich sprawa mam wielki wkurw na siebie jednak ani opieradlanie się w myślach, ani próby motywacji pozytywnej nic nie dają. Każda próba szybszego biegu kończy się kolką i tętnem jak w solówkach Hermana Li z Dragonforce (dobrze, że chociaż nogi trzymają się dobrze). Trzecia pętla rozpoczyna się od pomachania do Kasi, która pociesza mnie że jeszcze tylko 7km. Spaceruję sobie pod kurtyną wodną ładując akumulatory i ruszam na trasę. Na trasie tak samo żałośnie jak poprzednio. Galloway z ciągle skracającym się odcinkiem biegowym w tempie tak nędznym, że nawet babcia z chodzikiem by mnie wyprzedziła. Z naprzeciwka tupie Tomek Karolak jednak ma jedną bransoletkę mniej więc nie wygra chyba zakładu o złamanie 6:30. Ktoś tu będzie z gołym tyłkiem po mieście latał!(swoją drogą ciekawe czy to zrealizował :P) Po ostatnim nawrocie widzę, że jedna z zawodniczek woła karetkę do zawodnika, który zasłabł na trasie. Doczłapuję tam powoli i okazuje się, że to Piotr Adamczyk, który dzielnie cisnął przede mną. Oddaję swoje gąbki wolontariuszom, żeby mogli go schłodzić zanim dotrze karetka i ruszam dalej przed siebie. Na 19. kilometrze pakuję się po ostatnich 100 metrach marszu pod wąż ogrodowy i ruszam biegiem do mety. Okazuje się, że jakoś jestem w stanie zmusić się do 5:05, ale cóż – ten fenomen znam od dawna więc po prostu korzystam i cisnę do mety.

Do samego końca gonię na maxa i przegrywam z zawodnikiem przede mną o 2 sekundy. Zaraz za metą wpadam w tłum fotoreporterów robiących zdjęcia i krzyczących coś. Totalnie nie wiem o co chodzi, bo chyba aż tak sławny jeszcze nie jestem (choć kto wie). Okazało się jednak, że do mety przybiegł jeden z ambasadorów, niejaki Marcin Dobrociński ( nadal nie mam pojęcia kim on jest, no ale ja w TV oglądam tylko serwisy informacyjne ). Jakiś przytomny wolontariusz odciągnął mnie do tyłu, zdjął czipa, jakaś wolontariuszka założyła mi na szyję najbrzydszy medal jaki kiedykolwiek dostałem (ale i tak jestem dumny, że go zdobyłem), woda i ruszyłem szukać mojej Kasi. W jej ramionach od razu poczułem jak wracają mi siły (no i że mogę już umierać spokojnie :P).

Podsumowując: czas 6:13:52, miejsce w open 325 – zakładane złamanie 6h się nie powiodło, zaś bieg był moim najgorszym półmaratonem w życiu. Nie wiem czy wpływ na to miał za szybki start, może za mocny rower, może zbyt wysoka temperatura, a może wszystko po trochu, jednak w sobotę nie było szans na wiele więcej. Czasy z poszczególnych części: pływanie 45:22/404, T1 05:00/410, rower 03:00:05/275 T2 05:53/346 bieg 02:17:32/295. Cyferki cyferkami w tym przypadku jednak ważniejsze są odczucia. Cholernie wiele mnie ten start nauczył. Zarówno kwestii organizacyjnych, jak i treningowych. Obnażył słabości i pokazał kierunki nad którymi muszę pracować, a jednocześnie sprawił, że mam ochotę startować w kolejnym triathlonie na co najmniej takim dystansie. A przecież kilka minut po przekroczeniu mety zarzekałem się, że nigdy więcej. Cóż, ponoć tylko krowa nie zmienia zdania. Do zobaczenia na trasie w przyszłym roku!

Reklama

Co myślisz?

Napisane przez Maciej

Reklama
Reklama

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Reklama
parkrun-łódź-inauguracja

parkrun Łódź – relacja z pierwszego biegu

bieg-powstania-warszawskiego

XXII Bieg Powstania Warszawskiego – relacja