Sezon ogórkowy w pełni, co dla relacji na Running Sucks nie jest dobre. Specjalnie więc dla naszych czytelników i żeby Faddah znowu mógł nie ogarniać 11. sierpnia wystartowałem w Herbalife Gdynia Triathlon. Jak niektórzy kojarzą, a reszta pewnie nie, Herbalife organizował od 3 lat imprezę w Suszu, która była do tej pory największym tri na dystansie ½ IM. Od tego roku palmę pierwszeństwa trzyma Gdynia.
Mimo, że w Poznaniu tydzień wcześniej wystartowała podobna ilość zawodników, to w grodzie nad Wartą rozbiło się to na dystanse ćwiartki i połówki. Tutaj mieliśmy do czynienia teoretycznie z zapełnioną listą startową, co oznaczało 1500 osób na jednym dystansie – człowieka z pół-żelaza. W praktyce miało nas być jednak ok. 1300, a i z tej liczby w praktyce na starcie stawiło się tylko nieco ponad 1000 osób, co daje imprezie miano lidera na tym dystansie. Do tego był to pierwszy triatlon w Polsce gdzie można było sprawdzić jak się pływa w morzu.
Na logikę to całkiem sporo zalet przemawiających za startem w Gdyni. Ja oczywiście zdecydowałem się na pałę, bo miałem dobre skojarzenia z Suszem z ubiegłego roku. Trochę bałem się pływania w morzu, i pierwszego pływania w normalnej piance, dlatego też do 3city zawitałem już w czwartek wieczorem. Na piątek i sobotę zaplanowano oficjalne treningi w zatoce, co dla takiego słabego pływaka i morskiego żółtodzioba było genialną inicjatywą. Okazało się jednak, że w piątek Zatoka była gładka jak stół, a w sobotę lekko marszczyła się od deszczu. Dzięki temu wszystkie lamusy i trochę zawodowców mogli się oswoić ze słonymi wodami.
Dobra o minusach opowiem potem, a teraz od razu do rzeczy. Niedziela pokazała, że organizatorzy wiedzą co robić. Wszystko było tam gdzie trzeba, wolontariusze zorientowani, strefa oświetlona blaskiem jupiterów, itd. itp. Na skwerze Kościuszki gdzie na niebieskich dywanach kręciło się już sporo triathlonistów zjawiłem się ok. 7:20. Przyszykowałem sobie wszystko co trzeba i zacząłem szukać Daniela i Arka, z którymi miałem spotkać się w strefie. Do spotkania jednak nie doszło, bo dowiedziałem się, że o 8:00 strefa jest zamykana i trzeba spadać. Zebrałem więc co trzeba i wymknąłem się ze strefy. Okazało się jednak, że z tą 8:00 to taka wskazówka i bardzo dobrze, bo tuż przed wciągnięciem do końca pianki przypomniałem sobie, że muszę jeszcze coś donieść do skrzynki przy rowerze. Dzięki temu zaliczyłem rozbieganie przed rozgrzewką w wodzie i przez przypadek wyszło prawie profesjonalnie.
Przez przypadek spotkałem Daniela, z którym udaliśmy się do strefy startu i na rozgrzewkę w wodzie. W wodzie było mętnie, bo kilkaset osób zdecydowało się rozgrzewać razem z nami. Nic to, szybkie rozpływanie, woda ciepła, tylko trochę czuć benzyną ze skuterów z ratownikami krążących wokół nas. Od razu poczułem się pewniej i bezpieczniej. Wyszliśmy jeszcze na chwilę z wody, buziak od Kasi na szczęście i ustawiamy się do startu. Stanęliśmy blisko prawej strony w strefie na czas 45 minut.
W tym momencie 5 minut przed startem przy gromkim aplauzie odzianych w czerń zawodników ruszyli Marin Suwart, prawdziwy człowiek z żelaza wraz z prowadzącym go Jarkiem Skibą. Chwilę przed startem ratownik na skuterze jeszcze raz opłynął trasę by niezorientowane foki wiedziały gdzie płynąć. Zaraz po tym odliczyliśmy od dziesięciu, strzeliła armata i niczym stado lemingów ruszyliśmy do wody. Zapieniło się, zakręciło i pralka ruszyła na pełnych obrotach. Do bojki nawrotowej działo się naprawdę wiele, ale nie bardzo mogłem skupiać się na rozważaniach, bo musiałem walczyć o życie. Za bojką nie wiem jak, ale się rozluźniło. Po raz pierwszy udało mi się podpiąć w nogi jakiegoś zawodnika i po prostu płynąć! Radośnie wymachując łapami, płynąłem więc obserwując mijane meduzy.
W okolicy drugiej bojki, która miała kadłub, żagle i w ogóle całkiem sprawnie skręciłem i wbiłem się znowu w pralkę lub raczej w jakiś amatorski turniej MMA. To co tam się działo to już naprawdę ciężko opisać. To ktoś podciągnął się na moim ramieniu, to ktoś szarpnął za nogę, to jakiś geniusz przeszedł do żabki i kopnął mnie w ramię. – masakra. Niestety za trzecią bojką sytuacja się nie zmieniła. Aż do wyjścia z wody płynąłem w tłukącym się tłumie, obijając się ciągle o gościa w Orce z niebieskimi rękawami. Z radością wyszedłem z wody klnąc na czym świat swoi, a tu spiker woła – I właśnie dotarli zawodnicy z czasem 36 minut. Co?! To niemożliwe. Ja tak szybko nie pływam. Pewnie mówi, o tych którzy już startują na rowerze. Zignorowałem ten fakt i pobiegłem do strefy. Zmianę załatwiłem jakoś tam szybko i ruszyłem na trasę.
Na rowerze miałem nadrobić to czego nie zrobiłem w wodzie. Ruszyłem więc mocno po wciągnięciu żelu i trafiłem na ścianę wiatru. Co jest?! Dlaczego tak pizga?! Pogoda zwana chujem najwyraźniej obraziła się, że tak brzydko o niej pisałem we wspomnieniach z Poznania. Nie dam się – pomyślałem i ruszyłem. Niestety jak się okazało nie zdało się to na wiele. Trasa wiodła z Gdyni do Rumi, tam był nawrót i taką pętlę powtarzaliśmy trzykrotnie. Wspomniany wiatr wiał od Rumi, co niestety oznaczało 15km z wmordewindem i kolejne 15 z wplecywiatrem. Niestety zmęczenie nawarstwiało się z każdą pętlą i wiedziałem już że z założonej prędkości nic nie wyjdzie. Liczyłem jeszcze, że niewiele stracę w stosunku do planu jednak gdy dotarłem do belki w T2 i spojrzałem na zegarek okazało się, że rower był żenujący. Po przemyśleniu tego na spokojnie potem wiedziałem, że to był szczyt moich możliwości jak na te warunki jednak wtedy kipiała we mnie złość na przemian z zawodem.
Nic to – pomyślałem – odrobię na biegu! Okazało się, że ktoś dokonał zamachu na mój ambitny plan wymieniając moje zgrabne i szybkie nogi na jakieś betonowe kloce, na którymi nie miałem zbyt wielkiej kontroli. Tylko jedna osoba przyszła mi na myśl i skopię Faddahowi za to dupę jak tylko się spotkamy. Niestety musiałem sobie radzić z tym co miałem. Ruszyłem więc na trasę, która okazała się pełna kibiców. Byli wszędzie i dopingowali nas bardzo żwawo. Trasa prowadziła pętlą przez jedną z głównych ulic Gdyni, potem przez Bulwar Nadmorski i obrzeża skweru Kościuszki. 5km obstawione kibicującymi rodzinami i przyjaciółmi jak również zupełnie przypadkowymi ludźmi stykającymi się w ten sposób z triatlonem po raz pierwszy. Dobry wybór – nawet prawie 1km podbieg nie przeszkadzał mi za bardzo. Przeszkadzał mi za to fakt, że nie mogłem biec równo. Tempo z różnych kilometrów wahało się od 4:58 do żenującego spaceru po 6:00. Dobrze, że żadna babcia z chodzikiem akurat nie przechodziła bo by mnie wyprzedziła i byłoby mi przykro. Problem był jednak w tym, że nie czułem jakbym zwalniał. Cały czas zdawało mi się, że biegnę równo. No nic, przebiegłem równo 4 kółka i pomknąłem do mety. Nie bardzo wiedziałem jakiego czasu się tam spodziewać, bo trochę zgubiłem się w obliczeniach, poza tym średnie tempo z biegu 5:23 było tak słabe, że wstydziłem się pokazywać w okolicy mety. Dlatego tez delikatnie przyspieszyłem, żeby nie być tam zbyt długo i dobiegłem mijając dopingującą mnie Kasię z czasem 5:24:56. Dało to 284 miejsce w open i 58 miejsce w kategorii na nieco ponad 1000 startujących.
Podsumowując czas o blisko 50 minut lepszy niż w debiucie rok wcześniej. Niby więc powinienem być zadowolony. Cel absolutne minimum osiągnięty. Cel minimum gdyby coś było nie tak z pogodą również osiągnięty, jednak cel maksimum nie. I pewnie na to się wkurzam, bo wiem że było mnie stać na więcej. 10 dni przed zawodami robiąc ostatnią mocną zakładkę 80/15 zrobiłem ją bez wysiłku z prędkością/tempem 34km/h i 4:58 min/km, dlatego naprawdę spodziewałem się więcej po zawodach szczególnie pamiętając wynik z Malborka. Dodawszy do tego solidny trening i poprawę aerodynamiki na rowerze liczyłem na coś lepszego. Niestety. Tak jak nie da się porównać dwóch triatlonów na różnych trasach, tak nie da się porównać dwóch tri na tej samej trasie, ale z różną pogodą. Nie lubimy się z wiatrem i na pewno odpłacę mu za rok, który mam na poprawę swojego czasu w takich warunkach. Wzorów do naśladowania jest wiele – czytaj wszyscy, którzy poradzili sobie lepiej – będzie więc co robić. W skrócie fajna impreza w świetnym miejscu, na którą mam nadzieję wracać w przyszłości.
Tymczasem na końcu miałem wspomnieć o minusach, więc już opowiadam. Sobota upłynęła pod znakiem nerwowości. Nerwowość prawdopodobnie powodował siąpiący ciągle deszcz, irytujący brak jakichkolwiek informacji w pakiecie startowym, konieczność odstawienia roweru dzień wcześniej jak i konieczność udania się na odprawę po odrobinę oświecenia w temacie „co tu się będzie działo w niedzielę”. Tutaj niestety organizator załapał minus. Brak w pakiecie chociażby jednej kartki z harmonogramem co, gdzie i kiedy nie świadczy dobrze o imprezie tej rangi. Szczególnie, że konkurencyjne imprezy w Sierakowie, Poznaniu czy z cyklu VTS dorzuciły do torebki świetnie opracowane racebooki, które rozwiewały 99% wątpliwości. Drugi minus to niedoinformowani o niczym wolontariusze przy oddawaniu rowerów w strefie. Zorientowani byli jedynie organizatorzy przy wejściu. A tak na przyszłość jeśli trzeba mieć kask do oddania roweru dzień wcześniej – to warto o tym wspomnieć w jakimś informatorze – nie każdy ma za sobą starty, żeby o tym wiedzieć i niestety wiem o osobach, które musiały po niego wracać. Nie są to oczywiście wielkie niedociągnięcia jednak trzeba o nich wspomnieć szczególnie, że na odprawie technicznej przez blisko pół godziny organizator prowadził właściwie poradnik dla startującego po raz pierwszy – dopiero potem nastąpiła właściwa część odprawy. Innymi słowy poprawić te drobiazgi i nie będzie się do czego przyczepić.