Biegaliśmy dla was w po trasie Ultra Kamieńsk abyście wy nie musieli!
Oczywiście o ile nie jesteście fanami biegów górskich, które my uwielbiamy tak samo jak: morsować, robić zabawę biegową, a w przypadku Ziemniaka, kochacie koty. Jeśli jednak jakimś zrządzeniem losu lubicie robić podbiegi i siłę biegową, a synonimem dobrego weekendu jest dla was półmaraton na Halę Miziową, a dzień później drugi półmaraton w Zawoi to trafiliście idealnie.
Przewyższenie w Kamieńsku nie jest może aż tak wielkie jak na Miziowej, bo niecałe 700 metrów, ale powiem wam, że daje po nogach. Szczególnie jeśli na trening wybierasz się dzień po ognisku parkrun w łódzkim Ogrodzie Botanicznym, na którym nikt się nie oszczędzał, a grillowanie i nawadnianie trwało długo w noc.
Fascynację biegami górskimi kolega Sobek, prywatnie naczelny biegampolodzi.pl wyniósł z czasów kiedy jeszcze w maratonach biegał ciut wolniej niż Monika Kaczmarek z Szakali (czyli około 2:55). Bartek od dawna przymierzał się do zrobienia górskiego biegu na tyle blisko swojego domu by po starganiu się móc spokojnie strzelić gin na tarasie z widokiem na elektrownię wiatrową sąsiada (true story!).
Rozmowa pomiędzy piszącym te słowa Faddahem a D-Fence odnośnie uczestnictwa w treningu w niedzielny poranek wyglądała mniej więcej tak:
D-Fence: – Pojedziesz z Sobkiem w niedzielę rano zrobić tekst dla (tu nazwa firmy, która płaci za mój kredyt hipoteczny).
Faddah: – A kiedy to jest?
D-Fence: – No w tę niedzielę o 9:00 rano. (A jest właśnie czwartek – przyp. Faddah)
Faddah: – Chyba cię pojebało, w sobotę mam integrację parkrunową i planuję się zintegrować.
D-Fence: – Oj idź, załatwiłem już foto i trzeba by napisać kilka słów dla Wiadomo Kogo.
Faddah (z rezygnacją, licząc ile wychodzi rata hipoteki i kiedy ostatnio robił podbiegi): – No ewentualnie mogę iść, ale jak ja mam nie pić w sobotę to ty z Buldogiem też nie popijesz.
D-Fence: – A wiesz, może się przejadę swoim malutkim czerwonym autem. Tylko nie będzie trzeba tam dużo biegać?
Faddah: – Nieee, no skądże, można przerwać trening po pierwszym z dwóch planowanych kółek.
Mówiąc te słowa skrzyżowałem palce, wiecie takie white-lie wobec przyjaciela.
Na ognisku parkrun rzuciłem hasło, że jadę następnego dnia na górski trening. Gwiazda i Truskawa mnie wyśmiali i zajęli się nawadnianiem. Jak już się nawodnili, to zdecydowali, że jednak też jadą pobiegać po Kamieńsku następnego dnia.
Niedziela, 7:30 rano, sms od Gwiazdy: Jedziesz? Bo ja chyba nie.
Odpisałem: Nie bądź Mist, jedziemy.
O godzinie 8:10 schodząc z D-Fence (który wspaniałomyślnie po mnie przyjechał swoim małym czerwonym sportowym autem – zastanówcie się co to znaczy) zastaliśmy Gwiazdę w pozycji półleżącej tuż pod drzwiami. To i tak lepiej bo Truskawa nie dotarł, jak tłumaczył, miał coś do załatwienia. Dosłownie.
Miej 240KM, jedź 110km/h na autostradzie.
Musicie wiedzieć jedno: klimatyzacja w małych czerwonych autach nie działa chyba z defaultu więc D-Fence wykorzystał całe 240KM swojego auta by zawieźć nas do Kamieńska przestrzegając (jako jedyny na drodze) ograniczeń prędkości do 70km/h.
Na miejscu zastaliśmy spory tłumek – jakieś 10 nastawionych bojowo osób, które tak jak my zdecydowały się zmarnować sobie niedzielę bieganiem w słońcu pod sztuczną górę.
Po serii podchwytliwych pytań w stylu: – Czy organizator treningu zapewnia: wodę, posiłek regeneracyjny, ręczniki, papier i transport zwłok, ustaliliśmy co mamy w planie.
– Wbiegniemy sobie teraz pod wyciągiem na samą górę i zbiegniemy, przebiegniemy koło tego dmuchańca – wskazał ręką w stronę w pytę stromego stoku Sobek i dodał: – A później wbiegniemy sobie raz jeszcze na samą górę tylko z tej strony – tu wskazał na las rosnący koło parkingu.
Postanowiłem być głosem rozsądku:
– A po cholerę mamy zbiegać skoro już wbiegniemy? – zapytałem.
– Bo to jest bieg górski i trening, a poza tym dopiero później będzie rzeźnia – zachęcił mnie w odpowiedzi Sobek.
– Aha – odpowiedziałem, chowając D-Fence’owi butelkę z wodą do plecaka – niech nosi skoro mnie tu wyciągnął. Mina Gwiazdy przypominała minę Ziemniaka na ostatnim ustnym jaki próbował zaliczyć na polibudzie i akurat profesor zapytał o ten rozdział co kolega Ziemniak przeoczył.
– No to chodźmy, później będzie jeszcze cieplej – zakomenderował Mariusz, nasz dobry kolega, od niedawna wielbiciel jagód.
Zbiegliśmy tylko po to żeby podbiec chwilę później
Podbieg okazał się całkiem przyjemny: 600 metrów ze zmianą wysokości ponad 100 metrów. Gdybyśmy się ścigali to Faddah zająłby (znowu) miejsce na pudle wśród dziennikarzy i miałby życiówkę. Okazało się, że na treningu zjawili się biegacze, a nie nadludzie jak Agata, która pewnie wbiegając na górę nie spociłaby się w 1/10 tak jak Faddah.
Podbiegliśmy tylko po to żeby zbiec i podbiec chwilę później, tylko że lasem. Na szczycie koledze fotografowi z Poważnej Gazety skojarzyło się, że może byśmy jednak zbiegli raz jeszcze to on sobie zrobi fajniejsze fotki. Część osób się nabrała, ale my z RunningSucks znamy takie numery na zamęczenie przeciwników więc po prostu staliśmy dysząc i gapiąc się na siebie. Faddah zaczął wspominać swój jedyny występ w górach: czyli dwa półmaratony w dwa dni. Jeden miał 1700 metrów do góry, drugi był spacerkiem: jedyne 1100 metrów.
– Dobra to teraz sobie pobiegniemy po w miarę płaskim – powiedział wielbiciel jagód. Miał rację było w miarę płasko, czasami nawet w dół. Mariusz zapomniał jedynie wspomnieć o chmarach much, które podrywały się gdy biegliśmy.
Puściliśmy Mariusza przodem.
A sami porozmawialiśmy z Sobkiem, który opowiedział nam kilka przezabawnych dowcipów, np. o tym czym różni się czarny parasol od…
– Chyba cię pogrzało, że zacytujesz ten dowcip, zamkną nas – przytomnie zauważył D-Fence.
Mariusz biegł przodem bawiąc się we władcę much, a my z dziennikarskiego obowiązku wypytaliśmy Sobka o bieg.
– Chcę tu zrobić takie prawdziwe ultra. Wiem, że nie jest to najwyższa góra, ale wyższej w okolicy Łodzi nie ma. Uwierzcie mi tutaj też można dostać nieźle w dupsko podbiegami – zareklamował bieg Bartek. – Teraz dopiero zaczynamy. Jesteśmy na czwartym kilometrze, a już całkiem ładnie poszło w nogi. Pobiegniemy sobie tak sobie jeszcze ze trzy kolejne kilometry i będziemy się zastanawiać czy robimy wersję łatwiejszą czy trudniejszą.
– Zróbmy trudniejszą, żeby było o czym w domu opowiedzieć – powiedzieliśmy zgodnie.
– No to się okaże. Teraz biegniemy drogą krzyżową, która prowadzi po Górze Kamieńsk. A zaraz będziemy koło jeziorka. Tak, tu są jeziorka porobione w górze – potwierdził Sobek.
Jak przystało na twardzieli zdecydowaliśmy, że biegniemy trudniejszą wersję. Zbiegliśmy kilkaset metrów do zbiornika z wodą, który na serio wyglądał jak jeziorko. Szuwary itd. były. Brakowało wędkarzy (Krzysio Pietrzyk niestety nie dotarł na trening – przyp. red.).
– Wracamy! – wydał komendę Sobek. Mariusz oczywiście wybrał trasę łatwiejszą i pobiegł z prawie wszystkimi dziewczynami.
Wróciliśmy z D-Fencem, a nasza Gwiazda stwierdziła, że ognisko zbytnio go zmęczyło i wraca popilnować nam auta. Do tej pory nie wiemy z D-Fence czemu nie zasugerowaliśmy, żeby czekając na nas na dole zaplótł sobie warkoczyki i podciągnął podkolanówki jak na grzeczne dziewczynki przystało. Prawdopodobnie był to początek udaru słonecznego.
I w górę i w dół
Droga prowadziła przez około 4 kilometry delikatnie pod górę. W sam raz żeby zmęczyć, ale nie zamęczyć. Jeśli ktoś robi podbiegi bez problemu da sobie radę. Na górze w cieniu wiatraków ignorując ostrzeżenie o możliwych spadających soplach lodu stała druga część naszej grupy.
– No to teraz pobiegniemy sobie kawałek po szczycie, miniemy kopalnię i skierujemy się w kierunku lotniska – przedstawił plan na najbliższą godzinę Sobek.
Wziąłem od D-Fence’a plecak i pobiegliśmy wzdłuż farmy wiatraków. Droga prowadziła odsłoniętym terenem, częściowo po piasku i, nie zgadniecie, pod górę! Wtedy po raz pierwszy dało się zauważyć, że biegamy po górze usypanej w trakcie budowy kopalni węgla: na ziemi leżały kawały węgla.
Następny postój wypadł tuż przy ulicy Lotniskowej. Na tej górze są ulice. Jedna z nich prowadzi do lotniska, które nie jest już niestety używane przez co (według Sobka) jest już tak zapuszczone, że nie da się zrobić na nim kolejnej edycji LCJRun w wersji ultra.
I znowu przegapiliśmy możliwość wcześniejszego zawinięcia się do domu tak jak zrobiła to część uczestników treningu.
Od tego momentu trasa wydawała nam się jeszcze trudniejsza. Kolejne kilka kilometrów pokonaliśmy w pofalowanym terenie, głównie po piachu. Na szczęście organizatorzy treningu stwierdzili, że już jest całkiem blisko do chaty myśliwskiej.
– Jak będzie otwarta, to nawet będzie można dostać wody – pocieszył nas Mariusz. – Ale wody ja bym nie pił bo pewnie stoi w beczce kilka tygodni.
– Spoko, mam nifuroksazyd – powiedziałem odruchowo, nie wiedząc czemu wzbudzając wesołość u pozostałych, dość mocno już spoconych i zakurzonych towarzyszy treningu.
Chata okazała się otwarta. Dzień wcześniej Natalia miała tam swoją 18-tkę, a leżące tu i ówdzie zakrętki sugerowały, że zabawa na jej imprezie nie ustępowała w niczym naszemu ognisku.
Znowu okazało się, że biegacze mają w sobie to coś, że nawet nieznajomym (rodzicom lub właścicielom chatki) pijącym popołudniową kawę zmiękną serca i podzielą się z nami tym co mają. Na szczęście resztek po osiemnastce zostało dość sporo, a my jako uczynni ludzie postanowiliśmy wybawić z kłopotu przyjaznych nieznajomych i wypiliśmy i przekąsiliśmy co nieco.
Powiem wam, nie ma nic piękniejszego niż ciepława woda z cytryną i miętą gdy temperatura w słońcu dochodzi do trzydziestu stopni, a w nogach masz już ponad dwadzieścia kilometrów!
Po blisko półgodzinnym postoju wyruszyliśmy dalej. Na szczęście było to już blisko, bo niecałe pięć kilometrów i wylądowaliśmy na parkingu gdzie zaczynaliśmy nasz trening.
Tutaj organizator pokazał, że ma gest: były banany, ciasteczka i dużo, dużo wody do picia.
Stojąc i rozmawiając wyszło nam, że w sumie to ta trasa to pikuś i jakoś byśmy pobiegli raz jeszcze. Tylko jakoś wszyscy musieli wracać do domu i nic z tego nie wyszło….
Podsumowując:
Byliśmy dla was na treningu UltraKamieńsk, żebyście wy nie musieli mieć dylematu czy biec czy nie. Jeśli lubicie się męczyć i lubicie biegi górskie to na waszym miejscu czym prędzej zapisałbym się na ten bieg. Trasa jest ciekawa, przez większość czasu prowadzi w otoczeniu zieleni. Góra jest usypana przez ludzi więc dzikich urwisk i kozic się nie spodziewajcie, ale widoki są jak najbardziej warte zobaczenia. Koniecznie trasę należy pokonać w trailówkach – jest piasek, żwir, a czasem nawet większe kamienie.
Jeśli nie lubicie lub nie braliście nigdy wcześniej udziału w biegach górskich, to pewnie i tak nie czytaliście tej ściany tekstu. Jeśli jednak, jakimś cudem, to zrobiliście to proponuję: zapiszcie się na ten bieg. Podbiegi da się przeżyć, najwyżej podejdziecie kawałek, a satysfakcję na mecie będziecie mieli olbrzymią bo nie będzie łatwo. Za to klimatycznie, a o to przecież chodzi w tej zabawie.
PS. Przepraszamy, że namówiliśmy Sobka do wybrania wszystkich trudniejszych wariantów, które rozważał. Zrobiliśmy to z premedytacją, no bo chyba nie chcecie żyć później ze świadomością, że trzech skacowanych gości w czarnych koszulkach w 30-stopniowym upale zrobiło trudniejszą trasę niż wy i nawet nie dostało za to medalu. Hę?
Ultra Kamieńsk: zapisy dostępne są pod tym adresem.