Dawno, dawno temu, w 2009 roku zacząłem biegać. Nie czepiajmy się szczegółów, że z bieganiem nie miało to wiele wspólnego – ot marszobieg z przewagą marszu. Ale na drugim treningu już wiedziałem, że to jest to, więc w ramach motywacji zanurzyłem się w czeluści youtube’a i oglądałem przeróżne “motivational videos”. Dzięki tej spontanicznej akcji podjąłem dwa postanowienia. Pierwsze: zrobię maraton. Drugie: a potem Ironmana. Pierwsze zrealizowałem już jakiś czas temu. Drugie zaś w ubiegłą niedzielę.
Konkretnie 20 lipca 2014 wraz z ponad 5000 tysiącami innych zawodników zmierzyłem się z dystansem Ironman podczas Datev Challenge Roth. Hmmm, jeśli chodzi o konkrety to by było na tyle, dalej będzie strumień tylko w miarę uporządkowanych myśli, bo emocje wciąż mnie mocno trzymają. I prawdopodobnie będą trzymać znacznie dłużej niż ból.
Zacznijmy jednak od początku, czyli od pobudki o 4:30. Jaka jest wtedy standardowa myśl każdego amatora? Nie mam pojęcia, u mnie jest to popularny polski zwrot, którego drugi człon rymuje się ze słowem nać. I aż do pierwszych łyków kawy, to on jest motywem przewodnim poranka. Wraz z kojącą mieszanką węglowodanów i kofeiny mózg przestaje się buntować i zaczyna analizować sytuację. Wszystko spakowane? Czy nie zapomniałem roweru z domu? Czy MKon mieszałby masło orzechowe z dżemem? Gdzie jest Skucek? I takie tam inne życiowe dylematy triathlonisty amatora.
Tym razem poszło sprawnie, śniadanie, filmiki motywacyjne w tle, do samochodu i jazda na start. Okazało się jednak, że nie wzięliśmy pod uwagę popularności triathlonu w Niemczech. Jedyna droga do linii startu była zakorkowana na odcinku ok. 8km! Tysiące ludzi zerwało się w niedzielę przed świtem żeby dopingować triathlonistów! No nic, co mamy robić toczymy się tak wolno, że kibice na rowerach miejskich wyprzedzają nas całymi stadami. Czas leci, a według rozpiski torba z rzeczami na rower powinna być w strefie za… już 5 minut temu. W tym momencie trochę się zestresowałem. Wizja zakończenia wyścigu zanim go tak naprawdę rozpocząłem nie była zbyt ciekawa. Udało się w końcu zaparkować i ruszyć do strefy, co wcale nie było proste. Wpadając tam spóźniony (MKon już wyprzedzał kolejnych zawodników w wodzie) spotkałem drugiego świeżo poznanego polskiego zawodnika – Rafała. Chyba życzyliśmy sobie powodzenia i popędziłem zestresowany oddawać worek i ogarnąć rower w strefie.
Zdążyłem zrobić co trzeba, a tu do wody wołają już grupę nr 8. Sam startowałem w grupie 10, co dawało mi jakieś 10minut na dopięcie spraw na ostatni guzik. W sumie więc nie zrobiłem tego, bo pianka miała tylko zwykły zamek. Nadal lekko zestresowany przyjąłem życzenia powodzenia od Weroniki i poszedłem w kierunku bramki do wody. Po wejściu do kanału zdążyłem jedynie poprawić piankę i schować czip. W momencie gdy ruszyłem się rozpływać wystrzeliła armata, lina poszła w górę, a moja grupa wystartowała. Z jednej strony dobrze, że nie byłem wtedy z przodu, z drugiej strony jakieś 50-100m przez to straciłem. Jakbym nie miał większych problemów niż strata 50 metrów na czekającym mnie w ciągu dnia dystansie.
Ostatnią rzeczą było wtedy jednak zastanawianie się nad tym, dlaczego znowu zrobiłem coś głupiego. To i tak nie wymaga tłumaczenia, tak jak i pogoda podczas moich zawodów. Tak już po prostu musi być. Pralki nie było, ale okazało się, że ustawienie z tyłu zaowocowało tym, że ja wyprzedzałem. Przekonałem się o tym wpadając w czyjeś nogi dwa razy pod rząd za każdym razem zdziwiony faktem, że płynę szybciej od kogoś (tak jak mucha próbuje przelecieć przez szybę i nie ogarnia co ją zatrzymało więc próbuje ponownie). W głowie kołatała się tylko myśl: no przecież to Ironman, nie może tu być gorszych pływaków ode mnie. A jednak. Sztuczka z wyprzedzaniem przydarzyła mi się jeszcze kilka razy, gdy doganialiśmy słabszych zawodników z poprzednich grup startowych. Poza tym niewiele się działo. Trasa prosta jak w mordę strzelił, więc i nawigacji nie dało się spier… Do mostu, nawrotka 180 stopni, do kolejnego mostu i jeszcze kawałek do bojki i druga nawrotka i już za chwilę wychodziliśmy z wody. Oczywiście nie było to takie szybkie, raczej dość długie i monotonne. W międzyczasie pianka paskudnie obtarła mi kark oraz zaliczyłem po 3 ostrzegawcze skurcze na każdą z łydek, przez co by oszczędzać nogi bardziej je wlokłem niż uczciwie nimi pracowałem. Dzięki temu, lub też może przez to, z wody wyszedłem z czasem 1:22:10 – o czym oczywiście nie wiedziałem, bo przecież zegar wystartował wraz ze startem elity, a ja i tak go potem nie zauważyłem.
Nieświadomy faktu jak mi poszło i pomimo braku ręcznika przebrałem się na rower i pogryzając sobie batona poszedłem przywitać się z moim czarnym rumakiem. Idąc do niego dziwiłem się czemu tak pusto w tej strefie, dopiero potem dotarło do mnie, że przecież start był falami. Zanim klepnąłem facepalma na cześć swojego geniuszu założyłem kask, bo przy takim facepalmie to jednak bezpieczniej. Kitty przyglądała mi się pobłażliwie z mostka. Pokazałem jej język, nie zareagowała. Nic to. Biegiem do belki i pierwsza rozsądna decyzja tego dnia czyli nie próbuję wskakiwać na rower w biegu, tylko wsiadam jak babcia Kowalska. Kitty patrzy na mnie jeszcze bardziej pobłażliwie, więc ściskam jej biały łeb. Kitty oczywiście piszczy głośno w ramach protestu, co wywołuje żywą reakcję kibiców łącznie z tak miękko brzmiącymi dla uszu okrzykami jak “Shau mal, er hast Hello Kitty!“. Nie odpowiadam, bo nie dość, że pedałuję, to jeszcze oddycham (i to bez przypominania), więc myślenia nad niemiecką składnią już bym nie ogarnął. Rozkręcam się powoli i wpadam na most gdzie gigantyczny tłum kibiców dopinguje jak szalony.
Poważnie czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem na żadnych zawodach w Polsce. Aż mi się łezka wzruszenia w oku zakręciła, że im się tak chce i to nawet mnie dopingować.
Potem nastąpiła najdłuższa część wyścigu i jednocześnie największe zaskoczenie. Dlaczego ta trasa nie jest płaska? Przecież na wykresie były tylko trzy malutkie podjazdy, a poza tym miało być płasko. Okazało się jednak, że wcale tak nie było, a wykresy to trzeba oglądać we właściwej skali. Trasa była cały czas łagodnie z górki lub pod górkę, z kilkoma miejscami na ostrzejsze podjazdy i zjazdy. Były nawet serpentyny a’la Radków, gdzie zresztą również widziałem wypadek a’la Radków. Poza tym jednak trasa bardzo przyjemna i w sumie szybka. Oprócz wspomnianych serpentyn zwolnić trzeba było może w 3 miejscach. Nie znaczy to oczywiście, że pokonałem ją szybko, ale jak ktoś miał nogę to miał ją gdzie rozkręcić.
Co jeszcze pamiętam z trasy? Tłumy kibiców w każdym miasteczku, szalony doping, przyjemne pagórkowate krajobrazy i oczywiście Solar Hill. Widziałem wcześniej zdjęcia i filmiki z tego miejsca, jednak to co się czuje i jak to wygląda na żywo to wrażenie nie do opisania. Niesamowita energia, moc jak z silnika F1, radość, wzruszenie. To miejsce i ci ludzie wynagradzają cały trud włożony w ten dystans, łzy wzruszenia wyciekają spod okularów, a osusza je dopiero wiatr na zjeździe.
A osusza bardzo szybko, bo patelnia na jakiej się smażymy od rana miała osiągnąć 34 stopnie. Jak się później okazało wg niektórych źródeł temperatura dobiła do 38 kresek. To słońce wyraźnie odczuwam na drugiej pętli gdzie idzie już znacznie wolniej. Jednak nieustannie prę do T2, byle tylko zsiąść z roweru, bo tyłek boli jak po przypadkowej wizycie w barze Blue Oyster gdzie chłopaki właśnie zakończyli miesięczny post… Po zakończeniu drugiej pętli odbijam w kierunku T2, do którego jak pokazują międzyczasy pędzę jak koń do wodopoju. Uff jeszcze kilka minut i zsiądę z tej maszyny tortur. Wpadam do strefy, a tam jakiś tłum przed belką. Okazało się, że to jednak nie tłum tylko wolontariusze odbierający rowery i kierujący zawodników do właściwej części strefy wg numerów. Poczułem się prawie jak jakiś VIP.
W namiocie szybka jak mi się zdawało zmiana i jazda w trasę. Jednak już 10 metrów za namiotem się zatrzymuję. Zimna cola i arbuzy zdecydowanie chcą bym się z nimi zaprzyjaźnił. Z zasady nie rozmawiam z nieznajomymi owocami, jednak tym razem robię wyjątek – w końcu to poważne zawody, ten arbuz nie może mieć złych zamiarów. Chwilę potem wybiegam na trasę gdzie widzę już zmierzających w kierunku mety twardzieli łamiących 9h. Wypatruję więc MKona, a ponieważ nie widzę go przez 2 kilometry ani też leżącego gdzieś na poboczu to wychodzi mi z obliczeń, że również rozmienił 9h. Jak się później okazało założenie to było słuszne.
Teraz trochę o mojej rewolucyjnej strategii na bieg. Planowałem biec jak najwięcej i iść jak najmniej (genialne, no nie?). W głowie miałem słowa trenera, że nawet pro idą część trasy, ale mimo to chciałem przebiec ile się da. Tupałem sobie spokojnie na granicy I i II zakresu tętna przechodząc spokojnie przez każdą ze stref żywieniowych. W każdej taki sam plan. 2 gąbki na ramiona, jedna pod daszek, jedną wycisnąć na głowę. Do tego łyk coli, 2 łyki wody i żel co 6-7km. I taki tez plan zacząłem realizować. Kibice oblegający trasę biegową dopingowali ostro, więc starając się ich nie zawieść również nie odpuszczałem. I wszystko w sumie szło dobrze, do 20. kilometra. Wtedy to nogi głośno zaprotestowały:
– Pier*** nie robię! – krzyknęła lewa. – Ja też. – dodała prawa
– No, ale weźcie no!
– Nie i ch***.
– To może Galloway?
– Sam jesteś Galloway świrze. Zamiast się opalać zapieprzamy tu już dziesiątą godzinę.
– Galloway albo was utopię w kanale giczoły!
– No dobra, dobra… po co te nerwy?
True story, tak właśnie było. Problem jednak w tym, że będąc cieniasem tak jak ja ma się pewne braki. A to za mało ćwiczeń dodatkowych, a to za mało biegu, a to jeszcze coś innego. Generalnie zawsze czegoś brakuje. I mimo tego Gallowaya zaczyna mnie boleć wszystko. Od palców u stóp do karku ciało wysyła sygnały, że ono już nie chce. Marszobieg nie jest już pomocny w sensie fizycznym, bo boli tak samo i przez cały czas. To już raczej sposób na oszukanie głowy, że niby te 100 metrów marszu pomoże. I jeśli już uda się ją oszukać to dotrę tam gdzie chcę. Dotrę, mimo że na 30 kilometrze każdy mięsień i staw krzyczy NIE!, a mroczne głosy w głowie szepczą: “połóż się, zwiń w kłębek i leż, przecież nie ma nic złego w byciu pizdą…”
Taka walka z głową i ciałem trwała do 38 kilometra gdzie wbiegało się z powrotem do miasteczka, tłumy kibiców gęstniały, a ich rosnący z każdym metrem doping pozwalał wydobyć dodatkową energię nie wiadomo już właściwie skąd. Weronika próbowała mnie oszukać, że już tylko 3 kilometry, ale tym razem miałem ze sobą Garmina więc się nie dałem. Po podejściu ostatniej górki ruszyłem powiedzmy, że biegiem w kierunku mety. Na rynku Roth dobiegło do mnie dwóch Polaków zagrzewając mnie do walki i dodając, że chwilę temu przebiegał tutaj jeszcze jeden z “naszych”. To pewnie Rafał pomyślałem – odszedł mi na rowerze i tyle go widziałem, ale jak się potem okazało nie było to wcale tak daleko. Odległość do mety malała z każdą chwilą. Miasteczko zdążyłem już poznać na tyle by doskonale orientować się gdzie jestem i jak już właściwie na wyciągnięcie reki znajduje się cel. Jednak jedyne, o czym wtedy myślałem to: “tylko ku*** nie idź, biegnij już do końca”. Nie minęła chwila, a po czerwonym dywanie wpadłem wraz z kilkoma osobami na ostatni szpaler przed metą. Przez chwilę naszła mnie standardowa myśl, żeby zebrać się do sprintu, ale zaraz ją odrzuciłem i biegłem chłonąć atmosferę. Kibice głośniejsi niż koncert rockowy, wszędzie uśmiechy, przybijanie piątek, okrzyki dopingujące imiennie każdego zawodnika. Po prostu genialna atmosfera. Na metę wpadłem z czasem 12:45:08. Co uczciłem radosnym okrzykiem, by zaraz odebrać medal i wycieńczony oprzeć się o barierkę. Udało się – you are an Ironman i takie tam. Nie sądzę, żebym był w stanie oddać słowami radość, jaką odczuwałem, ale widzę to nawet po zdjęciach – mimo skatowania ciała, oczy śmieją się jak nigdy.
No dobra, to teraz parę konkretów i faktów o zawodach. Skala zawodów gigantyczna – prawie 3500 zawodników indywidualnie i około 1500 w sztafecie, co daje największy triathlon, w jakim uczestniczyłem. Mimo to organizacja perfekcyjna. Świetna i kompetentna obsługa, pomocni i doinformowani wolontariusze, super zaopatrzone i odpowiednio rozstawione strefy odżywiania. Do tego kibice. Kibice, jakich nigdy dotąd nie spotkałem. Gigantyczne tłumy, radośnie i z zapałem dopingujący wszystkich zawodników. Jak zeznawała Weronika, żadnych narzekań w tłumie, jedynie radość, wsparcie i motywacja. Miejmy nadzieję, że takie imprezy i taka otoczka stanie się standardem również na naszym podwórku.
Jeśli już jesteśmy przy szczegółach technicznych imprezy, to zwyciężył Timo Bracht z czasem 7:56:00, a wśród kobiet Miranda Carfrae w 8:38:53. Oboje potwierdzili tym samym mistrzowską klasę szczególnie, że jak podali organizatorzy od 30 lat nie było tak ciężkich warunków pogodowych. Jak podają nasze wtyki z tego też powodu blisko 20% zawodników nie ukończyło zawodów. Warunkom nie poddał się jednak pierwszy z Polaków Marcin Konieczny, który tego dnia złamał barierę 9 godzin i to ze sporym zapasem wpadając na metę z czasem 8:48:05.
Sam także się nie poddałem. Niby miałem nie robić sobie założeń przed startem, ale tak się nie da. policzyłem, pokombinowałem – wyszło 11:30-12:00. Po tym jak zobaczyłem prognozę pogody, założenia zostały zweryfikowane do 12:30-13:00. I udało się! Czy jestem zadowolony? No raczej! Co dalej? Na razie Gdynia, a potem zobaczymy. Jedno jest pewne – to nie jest moje ostatnie słowo w tej dziedzinie. Do zobaczenia na trasie.